Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Na ile znam Falona, wydaje mi się, że prędzej.będzie chciał wynegocjować swój bezpieczny po¬wrót do Anglii niż powrót swojej żony.

– Może masz rację. Tak czy inaczej, niebawem wszystko stanie się jasne. I odzyskamy plany. I do¬wiemy się, komu chciał je sprzedać.

– A ja myśałem…

– Ze co? Ze odda je Brytyjczykom? Nasi informatorzy nigdy nie potwierdzili, że istniały jakiekol¬wiek przejawy jego lojalności do ojczyzny. Sądzę, że chciał je sprzedać temu, kto da najwyższą cenę. Jest co najmniej pół tuzina krajów, które zapłaciły¬by małą fortu.nę za tak cenne plany.

– Dieu de Ciel, nigdy mi to nie przyszło do głowy!

– Może dlatego generał Moreau właśnie mnie przydzielił to zadanie. Znam majora znacznie dłu¬żej niż ktokolwiek inny. Jeśli ktokolwiek mógłby odkryć prawdę, to tylko ja.

Colbert uśmiechnął się.

– Z pomocą sierżanta Piquerela.

Victor zerknął na ciężkie drewniane drzwi, uzmysłowił sobie, dokąd prowadzą, i wzdrygnął się Potem westchnął, kręcąc głową.

– Tortury to obrzydliwa sprawa. Miałem nadzie¬ję, że nie będą konieczne, ale szczerze mówiąc, nie spodziewam się, by major. powiedział cokolwiek dobrowolnie.

Colbert poszedł za jego spojrzeniem, usłyszał głuche uderzenia pięści, Których nie tłumiły nawet grube drzwi.

– Nigdy go nie lubiłem, ale wiem, że pan, chcąc nie chcąc, darzył go szacunkiem. Przykro mi, że sprawy przybrały taki obrót.

– W czasie wojny takie sytuacje się zdarzają, n'est ce pas?

– D'accord, panie pułkowniku. Niestety, tak właś¬nie bywa.

Victor otworzył drzwi i spojrzał w dół na schody.

Przejście było pogrążone w ciemności, wnętrze pra¬wie niewidoczne. Starał się nie myśleć o tym, co kry¬je mrok, koncentrując się na małym kręgu światła u podnóża schodków.

Na sfatygowanym drewnianym biurku stała oliwna lampa, zaś w małych mosiężnych uchwy¬tach, przymocowanych do ścian tunelu, tkwiły po¬chodnie. Sierżant Piquerel z zaciśniętymi pięścia¬mi sta~ na szeroko rozstawionych nogach. Major siedział przywiązany do krzesła. Jedno oko było tak opuchnięte, że nie mógł go otworzyć, warga przecięta i mocno nabrzmiała.

Victor opanował się.

– Dajcie mi znać, kiedy przywiozą kobietę – po¬wiedział do Colberta, ruszając po schodach. Sły¬sząc te złowieszczo brzmiące słowa, Falon pod¬niósł głowę, wyprostował obite, wymęczone ciało i wbił w niego pełne nienawiści, przeszywające spojrzeme.

* * *

Zmęczona Aleksa odeszła od okna, jednak na¬pięcie ogarniające jej ciało wciąż nie ustępowało. Na zewnątrz było ciemno, księżyc i gwiazdy były prawie niewidoczne… i nadal nie było żadnych wiadomości od męża. Poruszane wiatrem gałęzie smagały okna, szelest liści po szybach wzmagał na¬pięcie i wystawiał na próbę i tak już mocno zszar¬gane nerwy.

Wyszła z pokoju, żeby na dole znaleźć sobie ja¬kieś zajęcie – cokolwiek, co mogłoby zająć myśli -lecz gdy była w połowie korytarza, usłyszała głośne walenie do drzwi, naglące do pośpiechu i gwałtow¬ne. Zaschło jej w ustach. Ze ściśniętym z niepoko¬ju sercem pospieszyła do wejścia.

Po drodze wyprzedził ją Pierre, który mamro¬cząc coś pod nosem, pierwszy dopadł drzwi, żeby uciszyć intruza. Aleksa pobiegła za nim po czarno¬-białej, marmurowej podłodze.

– Bonsoir, monsieur – powiedział służący. – Czego pan sobie życzy?

Aleksa wstrzymała oddech.

– Jules! Co się stało… – urwała, widząc jego peł¬ną niepokoju twarz.

– Obawiam się, że musimy porozmawiać. To sprawa najwyższej wagi. – Ignorując małego ciem¬nowłosego lokaja, wszedł do środka, chwycił ją za nadgarstek i pociągnął przez hol.

– Jules, na litość boską, co się dzieje? – Gdy zna¬leźli się w gabinecie i zamknęli drzwi, odwróciła się do niego twarzą.

– Coś się wydarzyło. Idź na górę i zabierz płaszcz, nałóż też mocne buty. Musimy stąd uciekać.

– Dlaczego? Co się stało? – Niespokojne oblicze Jules'a sposępniało jeszcze bardziej.

– Aresztowali twojego męża za kradzież planów. W pracowni Salliera stwierdzono ich brak już dziś po południu.

– Ale przecież oni wiedzą, że nie mógł ich ukraść. Cały czas był wtedy z nimi!.

– Sądzą, że to on wszystko zorganizował. Zoł¬nierze już tu jadą. Po ciebie.

– Wielki Boże!

– Musisz zachować spokój. Tak jak mówiłem, weź płaszcz i buty. Szybciej, Alekso, nie mamy zbyt dużo czasu.

Kiwnęła głową i biegiem wróciła na górę Wal¬cząc z ogarniającym ją przerażeniem, w pośpiechu spakowała małą torbę podróżną, założyła brązowe pantofle, chwyciła czarną pelerynę z kapturem. Przy drzwiach Jules ujął ją za ramię i razem wybie¬gli z domu. Pomógł jej wsiąść do swojej małej dwu¬kółki i sam wskoczył do środka.

– Dokąd… dokąd jedziemy?

Do hotelu Marboeuf. Tam czeka na nas Ber¬nard z przygotowanym do drogi wozem. Wywiezie cię na północ. Jest jeszcze szansa, że zdążysz na łódź odpływającą z Hawru.

Nie zareagowała na jego słowa. Myślała tylko o aresztowaniu Damiena.

Do hotelu Marboeuf? – powtórzyła automatycznie.

Tak. Bernard wywiezie cię z miasta.

– A co z Damienem?

Uścisnął jej dłoń.

Przykro mi, cherie, ale nie możemy nic zrobić. Zesztywniała. W końcu zaczynała myśleć trochę jaśniej.

Co to znaczy, że nie możemy nic zrobić? Damien jest niewinny. Musimy go wydostać.

Jules tylko pokręcił głową – Gdzie on jest?

Dłuższą chwilę nie odpowiadał.

W katakumbach. Pod prefekturą policji znajduje się loch. Lecz ostatecznie zostanie umieszczony w więzieniu La Force.

W katakumbach… Boże, jak oni mogli? – Łzy napłynęły do jej oczu, wyobraźnia podsuwała maka¬bryczne obrazy. Słyszała o tym miejscu. Od czasów rzymskich pod miastem były kamieniołomy, z któ¬rych wydobywano wapień. W latach Wielkiego Terroru stały się masowym grobowcem dla tysięcy,więźniów, którzy stracili głowy pod ostrzem giloty¬ny. Trudno było jej znieść świadomość, że Damien jest przetrzymywany w jednej z tych okropnych cel w otoczeniu starych kości i gnijących ciał.

– Muszę go wydostać – powiedziała cicho, ocie¬rając łzy z policzków. – Nie zostawię go tam.

– Posłuchaj mnie, cherie…

– Nie! To ty mnie posłuchaj! Kradzież planów to był mój pomysł i nie pozwolę, żeby on wziął całą winę na siebie!

– Gdybyśmy ich nie zabrali, on sam by je wy¬kradł.

– Zapewne. Co dowodzi, że cały czas mówił prawdę

– Generał Moreau myśli inaczej.

– Jak to?

– Uważa, że twój mąż chciał sprzedać plany temu, kto najwięcej zapłaci. Armia Napoleona sta¬nowi zagrożenie dla wielu krajów. Każdy chętnie kupiłby tak cenne informacje.

– Ja… nie interesuje mnie, po co chciał je zdobyć i komu sprzedać. To nie ma już naj mniejszego znaczenia. Ja go kocham, Jules, i pomogę mu. Nic, co powiesz, mnie nie powstrzyma.

St. Owen cicho zaklął.

– Wypuść mnie, Jules. Wynajmę dorożkę i sama tam pojadę. Nie ma powodu, żebyś się w to anga¬żował. I tak zrobiłeś bardzo dużo. Ale od tej chwi¬li to już wyłącznie moja sprawa.

Jules mocno pociągnął lejce i mały powóz gwał¬townie się zatrzymał.

– Naprawdę myślisz, że pozwolę ci jechać tam samej?

– Jules, proszę cię. Muszę to zrobić.

Jasnowłosy mężczyzna spojrzał na nią twar¬do i westchnął.

Wyznanie im prawdy niczego nie załatwi, bo pewnie stracą was oboje, aby mieć pewność, że in¬formacj a nie przedostanie się dalej.

– A co innego mogę zrobić?

– Spróbować go stamtąd wydostać.

Nadzieja wstąpiła w serce Aleksy.

Czy istnieje choćby cień szansy, że się uda? – Właśnie cień, ale to lepsze niż nic.

– Więc… jak mielibyśmy to zrobić?

Jules zawrócił konia w boczną uliczkę, oddalając się od hotelu Marboeuf.

Na placu Denfert-Rocherau, w pobliżu północnego końca rue de la Tombe-Issoire, jest wej¬ście db katakumb. Miejsce nie jest pilnie strzeżo¬ne, gdyż zwykle nie ma takiej potrzeby. Możemy dostać się do tunelu, który przecina się z koryta¬rzem pod prefekturą

– Byłeś tam kiedyś?

Raz. Oni korzystają z tego tunelu dość często, a my kilka miesięcy temu próbowaliśmy wyciągnąć z lochu jednego z naszych.

– Udało się?

Nie. Usłyszeli nas. Jeden z moich przyjaciół został pojmany, jeden zabity. Dwaj uciekli.

Nerwowo oblizała wargi.

– Przykro mi.

Wzruszył ramionami.

Może tym razem będziemy mieli więcej szczęścia.

Tak… musimy w to wierzyć. – Pomyślała jednak z niepokojem, co się stanie, czy katakumby staną się miejscem wiecznego spoczynku dla trzech nowych ciał obok tysięcy innych.

* * *

Victor Lafon stał za drzwiami u szczytu scho¬dów.

– Nie ma jej – powiedział porucznik Colbert.

– Uciekła z Jules'em St. Owenem.

– Sacre bleu! – Victor uderzył pięścią w drzwi.

– Musiał się dowiedzieć, że już po nią jedziemy!

– Może to zwykły zbieg okoliczności. A może wysłała kochankowi wiadomość, że mąż został we¬zwany, i wykorzystali sposobność, żeby uciec.

– Możliwe, ale wątpię. Postawcie blokady na drogach wyjazdowych z miasta. Nie wypuszczać nikogo, kto w najmniejszym stopniu wyda się po¬dejrzany.

– A co z Falonem? Mamy go dalej naciskać w sprawie planów?

– Jeszcze nie. On nie wie, że próba kradzieży się powiodła, a ja nie chcę mu na razie dawać tej sa¬tysfakcji. Poza tym są inne pytania, które wymaga¬ją odpowiedzi. – Zacisnął szczęki, lecz po chwili rozluźnił się. – Być może dostaliśmy do ręki wyma¬rzoną broń. Kiedy skończy pan swoje zadania, niech pan wraca do mnie i wtedy zobaczymy…

Porucznik zasalutował.

– Tak jest. Niebawem będę z powrotem. Tymczasem Victor wrócił na dół. Falon był nie- przytomny, krępujące go liny wbijały mu się w pierś, głowa zwisała do przodu, kosmyki czar¬nych włosów opadały na twarz.

– Ocuć go – powiedział Victor do sierżanta. Osiłek chrząknął i sięgnął po blaszane wiadro z wodą, którą chlusnął na pokrwawioną twarz ma¬jora i hałaśliwie odrzucił puste naczynie na bok. Falon jęknął i otworzył oczy.

67
{"b":"92091","o":1}