Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Tęskniłem za tobą – powiedział ochryple.

– Nie powinienem był czekać. Powinienem był przyjść i kochać się z tobą, abyś zapragnęła mnie tak bardzo, jak ja pragnę ciebie.

Damien… – kolejny gorący pocałunek, tym ra¬zem tak namiętny, że nogi się pod nią ugięły. Trzy¬mała go za ramiona, czując jego język głęboko w swoich ustach, dłoń na swojej piersi, napięte mięśnie jego torsu i nabrzmiałą, twardą męskość.

– Pragnę cię – powiedział. – Bardzo cię pragnę, Alekso.

Jęknęła cicho. Przez chwilę myślała, że weźmie ją od razu na miejscu, podniesie suknię i wejdzie w nią tak jak wtedy w bibliotece. Na to wspomnie¬nie ogarnęła ją jeszcze gorętsza fala pożądania, lecz tymczasem Damien odsunął się z zalotnym uśmiechem.

– A może twoja wspaniała kolacja zaczeka?

To byłoby nie fair. – Z trudem łapała powie¬trze, zdobywając się na słaby protest. – Kucharz pracował nad tym cały dzień.

Wynagrodzimy mu to. N a pewno znajdziemy jakiś sposób.

Chciała się zgodzić. Boże, tak bardzo go pragnꬳa. Nagle przyszło jej do głowy, że powinna była zrobić to wcześniej, że on czekał na nią, pozwala¬jąc, aby sama wybrała odpowiedni moment. Po¬wiedział, że ją kocha, a ona nie wyznała niczego w zamian. Pozostawiła go w niepewności.

Zanim zdążyła przemówić, uśmiechnął się

Oczywiście, oczekiwanie też ma swoje zalety. Odkryłem, że pewien… apetyt znacznie wzrasta, jeśli towarzyszy mu dłuższe oczekiwanie. – Deli¬katnie dotykał jej szyi. – Miałbym dość czasu, by wymyślić nowy sposób uwiedzenia cię. – Uniósł szelmowsko czarną brew. – A może będziemy uda¬wać, że znowu jesteśmy w bibliotece?

Ponownie oblała się rumieńcem. Już wcześniej widziała go w takim uwodzicielskim nastroju, ale nigdy nie był aż tak swawolny. Poczuła ulgę, gdy uświadomiła sobie, że wciąż go pragnie. Boże, jak mógł w to wątpić! Poczuła bolesny skurcz w sercu. Była niemal gotowa zrezygnować ze swoich pla¬nów, pozwolić mu zanieść się na górę i kochać się z nim bez przerwy całymi godzinami.

– Małe opóźnienie na pewno nie będzie proble¬mem – szepnęła, unosząc się na palcach, żeby go pocałować. Objęła go za szyję.

Uśmiechnął się szelmowsko i wysunął z jej objęć.

– Gdy teraz o tym myślę, wydaje mi się, że twój plan jest lepszy. Zrobimy to powolutku. Chcę, że¬byś przez całą kolację wyobrażała sobie, co będę z tobą robił.

Wstrząsnął nią dreszcz pożądania. Zostało mało czasu. Przez chwilę miała chęć zostawić kolację i kochać się z nim, ale ten moment już minął i te¬raz było już za późno, by cokolwiek zmieniać.

Posadził ją na krześle z wysokim oparciem, po czym zajął swoje miejsce, uśmiechając się czu¬le. Głód pozostał, lecz tłumiła go jakaś emocja, której nie mogła wyczytać z twarzy Damiena. Oby to była miłość. Oby prawdą okazały się słowa, któ¬re wypowiedział, gdy spacerowali wzdłuż Sekwany.

– Dziękuję ci – wykrztusił, nachylając się, żeby ująć jej dłoń.

– Za co?

– Za to, że do mnie wróciłaś.

Coś ścisnęło ją za serce. Czy kiedykolwiek w ogóle od niego odeszła? Jednak wiedziała, że tak właśnie było. Tak samo jak on kiedyś oddalił się od niej.

Może oboje się bali?

Podniósł swój kieliszek, cały czas nie spuszcza¬jąc wzroku z jej twarzy.

– Za nas – powiedział.

– Za nas – powtórzyła, czując gwałtowny przypływ miłości, falę nadziei na szczęśliwe jutro. Lecz wieczór dopiero się zaczynał. W najbliższej przy¬szłości czaiło się niebezpieczeństwo, a ona nie była już pewna, czy podjęła właściwą decyzję. Czy jest już za późno, żeby odwołać spotkanie z St. Owe¬nem? Czy był jakiś sposób, żeby go zawiadomić?

Z każdą chwilą ogarniał ją coraz większy niepo¬kój. Sięgnęła po kieliszek i łyknęła wina, żeby tro¬chę się uspokoić, gdy wtem rozległo się głośne pu¬kanie w drzwi. Gorączkowo popatrzyła na wielki zegar stojący przy ścianie. Było dopiero wpół do ósmej.

– Pardon, monsieur Falon. – W drzwiach jadalni stanął niski ciemnowłosy lokaj, Pierre Lindet. – Przybył posłaniec od generała Moreau. Ma pan stawić się w prywatnym gabinecie generała.

Damien zesztywniał. Zauważyła, że bardzo się zdenerwował, co zresztą jej także się udzieliło.

– Generał Moreau chce się z tobą spotkać?

– Z pewnością to Jules przysłał tego gońca. Mała zmiana w planach, które wspólnie ustalili. Nie ma się czego bać.

– To rutynowe spotkanie. Pewnie generał po¬trzebuje jakichś informacji albo opinii na temat związany z ruchami brytyjskich wojsk.

– Tak… z pewnością. – Mimo wszystko była wy¬straszona. Jules nic nie wspominał o generale Moreau. Po¬wiedział, że to miała być tylko jakaś oficerska od¬prawa. Wstała i razem z Damienem podeszła do drzwi. – Jak długo cię nie będzie?

– Trudno powiedzieć. Raczej niezbyt długo.

– Lecz jego mina świadczyła o tym, że wcale nie jest tego pewien. Spojrzał na kaprala o szczupłej twarzy, który przyniósł wiadomość. – Zaraz prze¬biorę się w mundur.

– Nie ma takiej potrzeby, panie majorze – od¬parł żołnierz. – Generał przeprasza, że wzywa pa¬na o tak późnej porze.

Damien trochę się uspokoił. Wziął od Pier¬re'a pelerynę, narzucił ją sobie na ramiona, po czym obdarzywszy Aleksę olśniewającym uśmiechem, nachylił się, żeby ją pocałować, gorą¬co, namiętnie, zaborczo, aż oboje zadrżeli.

Odszedł, zanim zdała sobie sprawę, że jego uśmiech był stanowczo zbyt radosny. Rzadko zda¬rzało mu się popełnić taki błąd, co jeszcze spotę¬gowało jej lęk o niego.

Jednak nie było czasu, żeby zastanawiać się nad być może bezpodstawnymi zagrożeniami. Mu¬siała przyjąć, że wszystko idzie zgodnie z planem, że Jules będzie na nią czekał i wszystko dobrze się skończy.

Udając obojętność, poleciła, żeby resztę kolacji przyniesiono jej do pokoju, lecz nawet nie tknęła jedzenia. Marie Claire pomogła jej zdjąć ubranie i nałożyć nocną koszulę~ Aleksa chodziła nerwowo do pokoju, aż do wpół do jedenastej.

Szybko ubrała się w prostą, ciemnobrązqwą suk¬nię z krepy, narzuciła czarną pelerynę i uchyliwszy drzwi, sprawdziła, czy w korytarzu nie widać niko¬go ze służby. Było pusto, więc szybko zeszła po ciemnych schodach i tylnymi drzwiami koło po¬wozowni wydostała się na zewnątrz. Upewniwszy się, że nikt jej nie śledzi, poszła dwa domy dalej wzdłuż avenue Gabriel, cały czas trzymając się w cieniu, aż znalazła się w ustalonym miejscu spo¬tkania z St. Owenem.

Z ulgą zobaczyła go zbliżającego się do niej wielkimi krokami. Był lekko spięty, lecz nie do¬strzegła w jego twarzy obawy.

– Przyszli po niego? – spytał. – Nie miałaś kło¬potu, żeby się wymknąć?

– Nie, wyszłam bez problemów, ale posłaniec przyszedł dość wcześnie. Powiedział, że przysłał go generał Moreau.

– Moreau?

– Tak mówił. Czy coś jest nie tak, Jules? Czy Damien może być w niebezpieczeństwie?

– Nic mi o tym nie wiadomo. Nie było innego gońca?

– Nie.

– Może w ostatniej chwili nastąpiły jakieś zmiany. Moi ludzie są sprawni. Najważniejsze to wyko¬nać zadanie, nieważne jakim sposobem.

Na te słowa trochę się uspokoiła. Moreau za¬wsze był wymagający. Jego wezwanie nie było czymś niezwykłym, więc jeśli ludzie St. Owena zo¬rientowali się w sytuacji, uznali je za równie dobry sposób wywabienia Damiena z domu.

– Ponieważ nie wiemy, ile czasu mu to zajmie, lepiej nie zwlekajmy.

– Tak. – Wcześniej o tym nie pomyślała. Miała nadzieję, że Moreau zatrzyma Damiena aż do jej powrotu.

– Chyba już czas, żebyś mi powiedziała, dokąd jedziemy – powiedział Jules, pomagając jej wsiąść do powozu.

– Pracownia konstruktora okrętów o nazwisku Sallier. To dość daleko, przy rue St. Etienne w po¬bliżu Quai de la Mer. Wiesz, gdzie to jest? – Wcześniej dyskretnie wypytywała o pracownię i w końcu, dostała adres od jednego z dorożkarzy.

– Znam tę ulicę. Chyba nie będzie trudno zna¬leźć jego pracowni.

Chwycił lejce i pognał gniadego konia zaprzężo¬nego w małą czarną dwukółkę. Był to skromny, nie¬rzucający się w oczy powóz, specjalnie dobrany na okoliczność dyskretnej jazdy paryskimi uliczkami.

Po chwili dotarli na Rue Sto Etienne i zatrzyma¬li się w małym ciemnym zaułku. Jules zostawił Aleksę w powozie, sam zaś poszedł zrobić wstępny rekonesans. Wkrótce jednak wrócił i pomógł jej wysiąść.

– Nad drzwiami prowadzącymi do sutereny jest okienko. Uchyliłem je. Rozumiem, że koniecznie chcesz iść ze mną.

Uśmiechnęła się.

– Oczywiście. Skąd sam wiedziałbyś, czego masz szukać?

Westchnął z dezaprobatą, lecz nie próbował dyskutować i odwodzić jej od tego pomysłu. Za¬prowadził Aleksę do tylnego wejścia, po czym sam obszedł dom i dostał się do środka przez okno. Po kilku minutach otworzył drzwi i gestem zawołał Aleksę

– Tu są tylko dwa pomieszczenia – powiedział.

– Jedno to pracownia, w której powstają projekty, a drugie to gąbinet Salliera.

– Gdzie zaczniemy?

– W pracowni. Jeśli plany są tutaj, to będzie oznaczało, że są to rysunki robocze i zapewne trzy¬ma je razem z innymi o podobnym charakterze. Człowiekowi, który opracowuje takie plany co¬dziennie, może nawet nie przyjść do głowy, że ma coś wartego kradzieży.

– Może właśnie tak myślał Damien.

– Na pewno.

Zapalili małą lampkę na wielorybi olej, ale moc¬no przykręcili knot, aby pozostawić tylko niewielki płomień, po czym zaczęli otwierać ciężkie dębowe szafy z projektami statków. Każda szuflada zawie¬rała kilku calową stertę papierów, więc sporo czasu zajmowało im sprawdzanie, czy są na nich kon¬strukcje okrętów napędzanych maszyną parową

W końcu skończyli przeglądać zawartość pierw¬szej szafy. Bez rezultatu.

– Zobacz tutaj – powiedział Jules, który już wie¬dział, czego szukać. – A ja zajrzę do tamtej.

Skinęła głową. Z każdą chwilą rosło ryzyko, że ktoś ich przyłapie. Kucnęła przed kilkoma szufla¬dami, otworzyła pierwszą z nich i zaczęła grzebać w dokumentach. Znowu nic.

Podobnie w drugiej i trzeciej szufladzie.

– Masz coś? – spytał cicho Jules.

64
{"b":"92091","o":1}