– A co będziesz robił w tym mieście? Masz tam kogo? Brodacz pokręcił głową.
– Nie mam nikogo, ale tam będę bezpieczny.
– Dlaczego?
– Jest tam duża stacja zbiorcza; przed dwoma dniami spaliła się w niej kancelaria. Mówił mi o tym jeden spotkany dezerter, który miał fałszywy dokument i pojechał pociągiem.
– A ty co tam chcesz robić w tej stacji zbiorczej?
– Jak to co? Wszyscy dezerterzy tam ciągną, bracie, jak na odpust. W kancelarii spaliły się wszystkie dokumenty i nie wiedzą, co mają z ludźmi zrobić, bo nie mają papierów. Rozumiesz teraz? Jest tam z tysiąc chłopa.
Hładun natychmiast zaczął szamotać Kanię i pozostałych. Nowina była rzeczywiście bardzo ciekawa i otwierała nowe możliwości. Kania szczegółowo wypytał Słoweńca i przyznał mu się, że jest też dezerterem. Słoweniec był zdumiony.
– Wszyscy?
– Wszyscy.
– No wiecie, że się wam tak chciało ryzykować i całą paczką jeździć… Macie szczęście.
Słoweniec był bardzo zadowolony ze spotkania. Poradził, żeby do stacji zbiorczej wchodzić pojedynczo i zebrać się na podwórzu pod wieczór. Twierdził, że sprawa jest bardzo prosta i opierając się na posiadanych informacjach ręczył, że zadomowią się w koszarach bez trudu, ponieważ komenda zwróciła się do ministerstwa o wskazówki, co ma zrobić ze znajdującymi się na stacji rekonwalescentami ze szpitali, którzy skutkiem pożaru pozostali bez dokumentów. Ministerstwo odpowiedziało, aby natychmiast postawić wszystkich przed komisję. Zdrowych miano powcielać do oddziałów frontowych, chorych zaś odesłać do szpitali. Według informacji dezertera komisja miała się odbyć za dwa dni.
– Dobrze się składa – orzekł Kania – albo zdobędziemy tam dokument, albo damy się jeszcze raz zaasenterować do służby, a wtedy będziemy mogli sobie dalej poradzić. Niebo cię nam zesłało, bracie. Wypij sobie.
Słoweniec wziął w rękę manierkę i pociągnął.
– Żebyście, ludzie, wiedzieli, co wycierpiałem przez te dwa tygodnie, tobyście się popłakali nade mną. Szedłem tylko nocami, bo we dnie bałem się spotkać żandarmów, i jadłem tylko to, co wyprosiłem od chłopów. Po drodze spotkałem w lasach może ze dwudziestu dezerterów; wszystko błąkało się w pojedynkę. Głodni byli tacy, że jeden zjadłby drugiego. Podchodzę do takiego, poprosić o kawałek chleba, a on z daleka już woła, żeby mu dać coś do zjedzenia. Przeważnie żyją surową okopowizną. Jednego znalazłem konającego już prawie z głodu. Siedziałem przy nim cały dzień; w nocy zakradłem się do wsi í przyniosłem trochę wyżebranej od jakiegoś chłopa zupy. Naród tutaj dosyć przychylny, tylko boi się żandarmów, którzy ostatnio powściekali się; za byle co aresztują i pędzą do miasta. Coś wisi w powietrzu, ludzie. Przewędrowałem pieszo dobry kawał świata i widzę, co się robi. Niedługo powinien przyjść koniec.
– Daj Boże jak najprędzej.
– W lasach siedzi tylu dezerterów, że się ich na każdym kroku spotyka. Od razu jeden drugiego poznaje. A na froncie włoskim jak w garnku… coś bulgocze coraz głośniej.
– Czytaliśmy w jednym ustępie, że podobno w niektórych pułkach istnieją już rady żołnierskie.
– Próbowali, ale zdaje się, że się nie udało. Za dużo, bracie, narodów w tym naszym wojsku służy i nie ma zgody. Każdy chce niepodległości. Ale że Austria klapnie, to więcej niż pewne. Włosi dzień w dzień zrzucają z samolotów całe paczki literatury we wszystkich językach, a ludzie w okopach czytają to sobie. Przez taką jedną paczkę o mało mnie nie rozstrzelali. Rozdawałem kolegom i nakrył mnie lejtnant. Nie było innej rady; przebiłem go bagnetem i musiałem wiać; trochę mi dopomogli i zdołałem wydostać się cało. Teraz błąkam się jak bezdomny pies. Słoweniec westchnął.
– Myślę, że w tej stacji zbiorczej uda mi się jakoś przemarkierować trochę, a potem, jak Bóg da. Albo powędruję dalej, albo gdzie się schowam. Może tymczasem wszystko się zawali. Zresztą nie wiem… zobaczę.
Wieści opowiadane przez brodatego Słoweńca podniosły naszych bohaterów na duchu.
– Trzymaj się teraz nas, bracie. Idziemy razem.
– Widzę, że z wami można się na wszystko pisać. Niezłe z was ryzykanty. Tyś jest kapral naprawdę, czy sam się mianowałeś? Kania machnął ręką.
– Ja, bracie, byłem naprawdę kadet-aspirantem, zdegradowali mnie, zaawansowałem na kaprala, znowu mnie zdegradowali, potem zaawansowałem do frajtra, sam się mianowałem feldfeblem i sam się zdegradowałem do kaprala… różne koleje się przechodziło.
– Tyś Polak, prawda?
– Po czym poznałeś? Słoweniec uśmiechnął się.
– Kiedy cię ten budził, powiedziałeś “psiakrew”, a to słowo, bracie, jak legitymacja.
Rozmawiając ze Słoweńcem ubierali się i myli pod studnią na podwórzu. Na dworze był jeszcze mrok, mimo to karczmarz już nie spał i kręcił się w oborze.
– Jak się wam spało, panowie?
– Dziękujemy, nieźle.
– Wypijecie świeżego mleka? Zaraz wam mogę dać. Idźcie do izby, pali się tam w piecu. A ten skąd się wziął?
– To nasz kolega, spóźnił się na pociąg i dogonił dopiero tutaj. Karczmarz bystro obejrzał obdartego Słoweńca i jego brodę.
– Ej chłopcy, chłopcy! Żal mi was. Jak wyjdziecie ze wsi, idźcie lasem, bo tędy czasami patrole żandarmskie chodzą, a w lesie spotkacie kolegów, będzie wam raźniej,
– My się żandarmów nie boimy – odpowiedział Kania wycierając się ręcznikiem. – Mamy dokumenty jak złoto. Karczmarz podrapał się po głowie i splunął.
– Wiem ja, jakie macie złote dokumenty. Kto śpi w stodole i nad ranem maszeruje, a pyta się przedtem, dokąd ma maszerować, bo nie wie, gdzie jaka stacja jest, ten mi nie powie, że ma dokumenty jak złoto. Niejeden taki u mnie spał w stodole. Nie moja rzecz pytać o dokumenty, co mi tam…
– Porządny z pana człowiek, karczmarzu – orzekł Kania i potrząsnął jego dłonią.
– No, zaraz porządny. Zwyczajny człowiek jestem, żal mi tylko ludzi takich jak wy. Idźcie do izby, zaraz dziewczęta przyniosą wam mleko.
Zabrali ze stodoły swoje rzeczy i weszli wszyscy do izby, w której na olbrzymim kominie palił się wesoły ogień. Obie siostry krzątały się już przy gospodarstwie. Na grzeczne dzień dobry odpowiedziały trochę nieswojo. Miały ku temu uzasadnione przyczyny. Przez całą bowiem noc drzwi do nich były na próżno gościnnie otwarte i biedne Madziarki za każdym szelestem dostawały bicia serca. Kiedy stawiały na stole parujące kubki mleka, Kania niespodzianie przyciągnął jedną z nich do siebie i ucałował ją w same usta. Dziewczyna opierała się słabo, wreszcie, kiedy stwierdziła, że wobec tego siłacza opór jest bezskuteczny, znieruchomiała w jego uścisku. Trwali tak w długim pocałunku, dopóki za drzwiami nie dało się słyszeć chrząkanie karczmarza. Wtedy Kania wypuścił z objęć dziewczynę, która głęboko zaczerpnęła powietrza w płuca. Ponieważ działo się to wobec wszystkich, uderzyła go lekko po twarzy, ale wyglądało to więcej na pieszczotę. Zjedli obfite śniadanie i pożegnawszy się przyjaźnie z szarzejącym w mroku gościńcem, z którego wkrótce zeszli, pomaszerowali brzegiem lasu.
Po godzinie ujrzeli z daleka wieże kościołów i zatrzymali się. – Teraz sobie odpoczniemy i wypijemy trochę na rozgrzewkę. Pociągnęli uczciwie z manierek i zapalili papierosy. Słoweniec radził wejść do miasta w pojedynkę, ale Kania, patrząc na widoczne z oddali dachy domów, orzekł, że lepiej będzie przeczekać cały dzień w lesie, niż wchodzić teraz do miasta, gdzie możliwość spotkania żandarmów jest bardzo prawdopodobna. Siedzenie w lesie wydało się jednak Haberowi stratą czasu.
– Trzeba nam było lepiej siedzieć w karczmie.
– Wszędzie się pętają, to mogliby i do karczmy zajrzeć. Nie kijem go, to pałką.
– Zdaje mi się, że jeśli wmaszerujemy takim oddziałkiem, nikt nas nie zaczepi – zauważył Słoweniec.
– Dobrze, a co dalej? Gdzieś musimy pójść, nie?
Nie było innego wyjścia, jak siedzieć w lesie do wieczora. Weszli głębiej i zaszyli się w gęstwinę. Kiedy pozdejmowali z siebie plecaki i rozłożyli na ziemi koce, Baldini i Hładun nazbierali gałęzi i rozpalili ognisko. Otoczyli wesoło trzaskający, ciepłodajny ogień i leżąc rozmawiali. Przed południem z zarośli wyłonił się jakiś obdartus z pałką w dłoni i na widok ognia i siedzących żołnierzy zatarł ręce. Przez chwilę patrzył na nich jakby nieufnie, ale na gest Kani podszedł do ognia.
– Dezerterzy? – zapytał po niemiecku.
– A ty?
Przybyły odłożył pałkę i usiadł.
– Macie coś do zjedzenia?
Hładun wyjął z plecaka chleb i paprykowaną słoninę, zakupioną w karczmie. Obdartus zaczął pochłaniać jedzenie z taką samą żarłocznością, jaką w nocy okazał Słoweniec.
– Dokąd idziecie?
– Do miasta.
Baldini poczęstował go łykiem rumu i niepodobny do człowieka dezerter zaczął im opowiadać swoje dzieje.
Krył się w lasach już trzeci miesiąc; przehandlował na jedzenie mundur i wszystko, co przedstawiało jakąkolwiek wartość. Ostatnio żył surowizną oraz jagodami i ptakami, jakie udało mu się złowić. Był to Niemiec ze Styrii, kraju wyjątkowo patriotycznego. Do dezercji skłoniły go szykany jakiegoś oficera na froncie włoskim; pieszo przekradł się aż do Węgier, skąd chciał powędrować w swoje rodzinne strony. Namawiali go do pójścia z nimi do stacji zbiorczej, ale Niemiec stanowczo odmówił. Prosił tylko, żeby mu zostawili trochę jedzenia i tytoniu. Niedola tego człowieka, żyjącego jak zwierzę, zrobiła na nich silne wrażenie, podzielili się więc z nim posiadanymi zapasami żywności. Ponadto Kania dał mu dwadzieścia koron i swoje stare spodnie, Baldini zaś ofiarował koc i manierkę rumu. Każdy obdzielił go, czym mógł. Dezerter dziękował ze łzami w oczach.
– Porządne z was chłopy, Bóg wam nagrodzi.
Posiedział trochę przy ogniu i powstał. Owinął w koc otrzymane zapasy i związawszy go sznurkiem założył na ramiona jak plecak.
– Dokąd teraz pójdziesz? Niemiec wskazał ręką na zachód.
– Do domu.
– A jak znajdziesz drogę?
– O to nie ma zmartwienia; orientuję się po słońcu i mchu na drzewach. Zresztą zawsze kogoś się spotka, albo takiego jak ja wędrowca, albo jakąś poczciwą babinę, i objaśnią. W nocy mogę sobie dojść do szosy i zobaczyć, gdzie jestem. Za dwa tygodnie będę już w swoich stronach. Bóg wam zapłać za pomoc, chłopcy! Życzę powodzenia.