Литмир - Электронная Библиотека

Kania wyszedł ostatni i bystro rozejrzał się na wszystkie strony. Na szczęście kanonierzy, którzy zatłoczyli stację, byli doskonałą osłoną i można się było nie bać spotkania z kapitanem lub lejtnantem. Kiedy połączył się z oczekującymi na niego towarzyszami, prędko wyprowadził ich za stację. Znaleźli się na szerokim gościńcu, wiodącym nie wiadomo dokąd. Pytany o kierunek drogi. Kania nie odpowiadał, tylko klął Szökölöna, który z kolei przekazywał te złorzeczenia swemu dobremu duchowi.

Księżyc świecił, pogoda była ładna, więc marsz był dosyć przyjemny. Szli tak długo bokiem gościńca, dopóki Kania, który się stale odwracał i patrzył poza siebie, nie orzekł, że można się zatrzymać, bo światła stacyjne znikły mu z oczu. Usiedli nad brzegiem rowu.

– Teraz powinienem dać ci w zęby – przemówił Kania, paląc papierosa. – Toś ty mi zrobił taką przyjemność. Podziękujcie mu, chłopcy, za ten dokument.

– Miałem chodzić od jednego do drugiego i pytać, kto ma dokument? – zapytał Szökölön. – Czy miałem może stanąć na środku poczekalni i wołać, żeby mi kto swój dokument odstąpił?

– Ale mogłeś zobaczyć, co bierzesz? Po odznakach można było poznać, co ten kapral za jeden.

– Trzeba się było wystarać o dokument, wystarałem się! Nie miejcie teraz do mnie pretensji. Najpierw plączą, że nic ma dokumentu, a kiedy człowiek poświecą się i zdobywa dokument, można powiedzieć. z narażeniem życia, wtedy jest źle. Teraz toście mądrzy. Diabli wiedzieli, że tutaj jakiś koń zachoruje

– Co teraz?

W wyniku narady postanowili maszerować tak długo, aż dojdą do jakiegoś osiedla ludzkiego, gdzie mieli się zatrzymać i zorientować w okolicy.

Po krótkim odpoczynku pociągnęli sobie dla kurażu z manierek í ruszyli dalej brzegiem gościńca, pod osłoną drzew. Po drodze minęło ich kilka wozów jadących w przeciwnym kierunku. Gościniec szedł w skrętach pod górę i nasi bohaterowie prędko się zmęczyli. Po kilku kilometrach sapiący Haber zaproponował drugi odpoczynek, usiedli więc znowu nad rowem

– Dawno już tak nie chodziłem.

– Odzwyczaiłeś się w kancelarii, He?

– A ty tak dużo nie gadaj i lepiej milcz! Przez ciebie człowiek teraz imusi cierpieć i na stare lata maszerować jak rekrut,

– Kiedyś się tak zestarzał?

– Mówię ci, cicho bądź! Szökölön pociągnął z manierki.

– Ruch i świeże powietrze zalecają wszyscy lekarze. Taki spacer dobrze ci zrobi, bo obrosłeś w sadło.

Posiedzieli pół godziny i ruszyli w tym samym kierunku, W świetle księżyca okolica wyglądała jak ponura pustynia. Krajobraz był monotonny i jednostajny, Z obu stron gościńca rozciągały się gładkie i równe rżyska, na których tu i ówdzie stały sterty zboża, pilnowane przez odzianych w (kożuchy i uzbrojonych w pałki csikosów. Słysząc głosy podchodzili do gościńca i patrzyli w milczeniu ma mijających ich żołnierzy. Szökölön rzucał im jakieś słówko i pytał o drogę. Najbliższe osiedle ludzkie miało być za jakimś wzniesieniem gościńca i rzeczywiście wkrótce, kiedy stanęli na wzgórzu, zauważyli w dole słabe światełka. Z daleka już usłyszeli poszczekiwanie psów. Musiała to być bardzo duża wieś, gdyż na skraju jej stała murowana karczma. Kania zajrzał przez okno i zdecydował się wejść. Stary karczmarz, z fajką w zębach, rezydował za ladą; na widok gości podniósł się żwawo.

Przy stołach siedziało kilku chłopów w starszym wieku pijących wino i gwarzących z cicha.

Karczmarz bardzo mało rozumiał po niemiecku i Szökölön objął teraz przewodnictwo. Zamówili jajecznicę z trzydziestu jaj, co zwróciło na nich uwagę wszystkich obecnych. W zadymionej izbie ukazały się dwie młode Węgierki, córki gospodarza, które z ciekawością przyglądały się gościom obdarzonym takim apetytem. Baldini zrobił ogniste oko i Madziarki spojrzały na niego kokieteryjnie.

– Gorące szelmutki – zauważył Szökölön i podkręcił wąsa. – Warto by się do nich wziąć.

Kiedy sobie pojedli, Szökölön zamówił wino i zaczął z karczmarzem tajemniczą rozmowę.

Nasi bohaterowie tymczasem popijali gęsto. Córki gospodarza wyróżniły Kanię i Baldiniego i posyłały im wabiące spojrzenia, kręcąc się za ladą bez widocznej potrzeby. Szökölön odszedł od lady i usiadł przy stole.

– Powiada, że najbliższa stacja jest stąd o cztery kilometry. Gdybyśmy się tu chcieli przespać, to nam odda stodołę. Poczciwy z niego dziadyga.

– Możemy więc spać tutaj? – zapytał Baldini.

– Ale w stodole.

– Powiedz mu, że mamy koce i niech nam da słomy, to się prześpimy w izbie na podłodze.

– A myślisz, że on się na to zgodzi? Jemu się tak do wnuków nie spieszy.

– Spróbuj mu to powiedzieć – wtrącił się Kania – w stodole jest zimno.

– Mogę pogadać ze starym…

Szököilön dosyć długo namawiał karczmarza, ale widać było po jego przeczącym kręceniu głową, że się nie zgadza.

– Powiada, że mu wyżłopiemy wszystko wino i wódki. Mówi, że mogą przyjść żandarmi, a on nas nie zna i boi się. Nie wie, czy mamy w porządku dokumenty. Na stodołę jednak zgadza się.

– Pal go licho! Możemy spać w stodole – zgodził się Haber. – Powiedz mu, niech robi to spanie, bo jestem zmordowany. Hładun poparł go i Szökölön znowu podszedł do lady. Karczmarz wydał córkom polecenia i nalał dwa kubki wina.

Tracił się z Szökölönem i wypił. Kania zbliżył się do nich, niby chcąc zapłacić, w rzeczywistości zaś chciał porozmawiać z Madziarkami.

Gospodarz teraz nie zwracał już uwagi na dziewczęta. Sądząc po jego nosie, lubił wypić. Kiedy zainkasował należność, nabrał szacunku dla całego towarzystwa, które solidnie zjadło i nieźle potrafiło pić. Takich gości miał teraz rzadko. Postawił od siebie kolejkę wina dla wszystkich i napędził córki, żeby się pospieszyły z przygotowaniem posłania w stodole. Podczas kiedy Haber łamanym językiem węgierskim zabawiał gospodarza polityką, Baldini i Kania nieznacznie wysunęli się za Madziarkami na podwórze. Szökölön trącił Hładuna w bok.

– Chlajmy z nim, żeby się nie skapował.

Karczmarza nie trzeba było długo namawiać do picia. Każdy stawiał kolejkę od siebie i w krótkim czasie gospodarz wyraził wątpliwość, czy od tak sympatycznych żołnierzyków nie wziął za dużo o trzy korony. Ponieważ, jak oświadczył, czuje z tego powodu wyrzuty sumienia, Szökölön zaproponował mu, aby nadwyżkę tę zwrócił winem, na co zgodził się bez wahania.

Kiedy nieobecność obydwu towarzyszy przeciągała się, Haber zapytał, czy nie było jeszcze jakiego błędu w rachunku; karczmarz, dobrze już wlany, wziął kredę w rękę i zaczął sprawdzać rachunek bardzo sumiennie. Cała trójka starała mu się w tym pomóc. Karczmarz mamrotał po węgiersku i kreślił niewyraźnie cyfry na blasze, a Szökölön przy każdej pozycji wszczynał z nim gorącą dyskusję.

– Przyznaj się, bracie, żeś nas nabrał. Liczymy jeszcze raz.

Po jakimś czasie obaj przyjaciele wrócili, a za nimi pojedynczo wsunęły się do izby obie dziewczyny z bardzo czerwonymi twarzami. Karczmarz był tak dalece zatopiony w rachunkach, które im dłużej sprawdzał, tym więcej się wikłały, że nie spostrzegł ich przyjścia. Kania postawił kolejkę wina i gospodarz z zafrasowaniem wypił. Nie mógł, w żaden sposób dojść do ładu z rachunkiem i zaczął go sprawdzać uporczywie jeszcze raz. Na następnej kolejce rozłożył bezradnie ręce i z żalem przyznał się Szökölönowi, że wstąpił w niego diabeł. Szökölön ze współczuciem pokiwał nad nim głową i podał mu sposób na wypędzenie tego diabła, Sposobem tym było kilkakrotne powtórzenie cudownego wierszyka w pogańskim języku. Gospodarz patrzył mu przez dłuższy czas na usta, ale nie mógł powtórzyć i machnął ręką z rezygnacją.

– Zabij, bracie, nie powtórzę, diabeł mnie opętał i kręci moim językiem.

Po kilku próbach Szökölön zrezygnował i poradził karczmarzowi, żeby jutro bezwarunkowo poszedł do księdza i poprosił go o egzorcyzmowanie. Pożegnali się i ze wszystkimi bagażami poszli do stodoły. Jedna z dziewcząt przyniosła im latarnię stajenną i zawiesiła ją na belce. Na zaczepki Habera nie reagowała i nie patrząc na Kanię, który przeszedł obok niej przez podwórze, weszła do sieni pozostawiając go przed drzwiami. W stodole porozkładali na słomie koce i rozebrali się.

– No i jak? – zapytał Szökölön Baldiniiego.

– Figa, bracie, chcą wyjść za mąż.

– A w jaki sposób porozumiewałeś się z nimi? Umieją po niemiecku?

– Tyle umiały, żeby nam powiedzieć, co potrzeba.

– Węgierki, bracie, to nie Włoszki, nie takie prędkie.

Leżąc na słomie gwarzyli. Kania postanowił wymaszerować przed świtaniem; aby się obudzić na czas, wyznaczył dyżury godzinne, podczas których zawsze jeden miał czuwać.

Przed północą spali już wszyscy wraz z dyżurnym, którym miał być Haber. Najpierw siedział okryty kocem i patrzył na latarnię, potem wziął w rękę zegarek i przypatrywał mu się z niezadowoleniem, nakręcił go, następnie mruczał coś do siebie śledząc wskazówki. Ich bieg wydał mu się niemożliwy do przyspieszenia, próbował więc przesunąć je trochę w przód, ale zegarek jego był jakiegoś staroświeckiego systemu, i nie wiedział, w jaki sposób ma to uskutecznić. Chciał nawet obudzić Szökölöna, ale rozmyślił się z rezygnacją położył się na słomie. Nad ranem Hładun poczuł, że ktoś go szarpie za rękę. Otworzył oczy i ujrzał nad sobą jakąś nachyloną, brodatą twarz. – E, kolego…

Hładun usiadł i przypatrzył się gościowi. Miał na sobie mundur wojskowy i uzbrojony był w karabin. – Co?

– Coście za jedni? – zapytał gość po niemiecku obcym akcentem.

– A ciebie co to obchodzi? Brodacz usiadł przy nim na słomie.

– Chciałem was prosić o pomoc. Widziałem was, jakeście maszerowali szosą, i szedłem za wami aż tutaj. Zdezerterowałem, bracie, z regimentu.

– A coś ty za jeden?

– Słoweniec z Istrii. Jeść mi się chce straszliwie. Dwa tygodnie już wędruję nocami.

Hładun spojrzał na zegarek i przyciągnął do siebie plecak, z którego wydobył chleb i kiełbasę.

– Masz, pożyw się.

Dezerter odstawił karabin i zaczął żarłocznie jeść. Między jednym kęsem a drugim opowiadał, że idzie do pobliskiego miasta w tym samym kierunku, co oni. Na zapytanie Hładuna odpowiedział, że noce przepędzał w stogach i czasem coś od stróżów wyżebrał do jedzenia.

55
{"b":"90999","o":1}