Oberlejtnant von Nogay zajął tymczasem kwaterę po nieżyjącym Giserze i kazał świeżo pomalować ściany. Do pracy tej wyznaczono żołnierza kompanii wartowniczej, któremu dodano do pomocy Baldiniego.
Kiedy robotę ukończono, oberlejtnant przyszedł obejrzeć swoje mieszkanie. Wydał dinstfirenderowi szczegółowe zarządzenia, w jaki sposób ma ustawić meble, po czym, kierując się w stronę wyjścia, zauważył przebierającego się Baldiniego.
– Kriegsgefangener? (Jeniec?).
– Jawohl, Herr Oberleutnant! (Tak jest, panie poruczniku!).
– Umiecie dobrze po niemiecku?
– Tak jest, panie poruczniku, doskonale.
Von Nogay bacznie go zlustrował od stóp do głów i wyjął z kieszeni notes i ołówek.
– Nazwisko?
– Giuseppe Baldini…
Oberlejtnant zapisał i odszedł.
Wieczorem tego samego dnia rozeszła się w kompanii wiadomość, że komenda obozu jeńców zgodziła się na przydzielenie oberlejtnantowi von Nogay jeńca Giuseppe Baldiniego jako ordynansa osobistego.
Kiedy wiadomość ta dotarła do Kani, okazał wybitnie zły humor i szpetnie zaklął.
Natychmiast udał się w kierunku kwatery oberlejtnanta i przeszedł się kilka razy pod oknami, a kiedy zauważył, że światło pali się tylko w kuchni, stanął pod oknem i chrząknął kilkakrotnie w sposób charakterystyczny.
Firanka została odsunięta i zza ramy wychyliła się głowa.
– To ja.
Baldini wyszczerzył klawiaturę śnieżnobiałych zębów.
– Zaawansowałem na bursza.
Kania splunął i zaczął mówić z wyraźnym rozdrażnieniem w głosie:
– Przeklniesz dzień swego urodzenia. Nie mogłeś się mnie zapytać przed pójściem na służbę do tego drania?
Twarz Włocha wyraziła zdziwienie i uśmiech z niej znikł.
– Dlaczego?
– To jest świnia… świnia, jakiej jeszcze w swoim życiu nie spotkałeś, człowieku. Baldini zmarszczył gładkie, okolone kruczymi włosami czoło.
– W każdym razie jest to dla mnie zmiana na lepsze, w obozie już…
– Jesteś bałwan!
Rozdrażnienie Kani wzrosło, a wraz z nim i zdziwienie Włocha.
– Bałwan? Może być, że bałwan, ale nie muszę znosić szykan piętnastu brutali, którzy…
– Ten jeden jest gorszy od tamtych piętnastu i… niech cię Bóg ma w swej opiece!
– Nie takich widzieliśmy.
– Takich nie widzieliśmy. Nie dodawaj sobie animuszu, głupcze, bo to nie zmieni w niczym faktu, że poznasz zwierzę, o jakim nie miałeś pojęcia.
– Wygląda całkiem sympatycznie i kulturalnie.
– Tym jest niebezpieczniejszy.
– Więc co mam zrobić? Jak mi radzisz? Wracać do obozu? Nie mam wielkiej ochoty do tego, przyznam się, poza tym nie wiem, w jaki sposób można to urządzić.
Kania podrapał się po podbródku.
– Możesz zachorować – odezwał się po dłuższym milczeniu. Włoch popatrzył na niego uważnie.
– Ty wiesz, mówiłem ci, jak u nas takie…
– Jeżeli ja się za to wezmę, pójdziesz do szpitala… biorę to na siebie.
– No cóż? Jak uważasz… mogę zachorować… Tymczasem jednak nie widzę potrzeby i naprawdę odżyłem trochę przez ten dzień. Zbliżyłem się do ludzkich warunków egzystencji i nie bardzo chce mi się wrócić. Nie zniosę tego dłużej. Podtrzymuję innych, ale sam już mam dosyć tego wszystkiego i gdybym nie spotkał ciebie, pociągnąłbym jeszcze kilka dni najwyżej. Nie, stanowczo wolałbym nie wracać do tego piekła.
– Będę szukał możliwości umieszczenia cię w kuchni albo w stacji odżywczej, tymczasem jednak musisz, niestety, przebywać tutaj.
Kania porozmawiał jeszcze przez chwilę z Włochem i wrócił do koszar.
Przypuszczenia jego co do sadyzmu von Nogaya jakoś nie sprawdzały się i jeniec przy codziennych wizytach Kani przez następny tydzień nie miał powodów do narzekania. Był zadowolony ze swego losu i poddawał w wątpliwość trafność opinii, jaką Kania wyraził o oficerze.
Któregoś dnia zaszedł Kania w czasie obiadu do kancelarii i zastał zajadającego Habera:
– Nowina, bracie.
Kania przysiadł się do stołu.
– No?
– Panu oberlejtnantowi przysłali papugę.
– Pa-pu-gę? Na co mu papuga? Skąd?
– Od cioci albo od babci. Na klatce był adres zwrotny: Hilda von Nogay, Wien.
Haber przerwał jedzenie i zajrzał podejrzliwie do menażki.
– W tych zupach znajduje się czasami ciekawe rzeczy. Psiakrew! Codziennie ma świństwo inny smak, chociaż ma być ta sama zupa z suszonych jarzyn.
Westchnął przejmująco i postawił menażkę.
– Co bym dał za porządny talerz rosołu z kluskami… Ze wszystkich zup najwięcej lubię rosół z kluskami. Miałem taką kucharkę, że rosół robiła jak jakiś nektar, słowo daję.
Odkroił skrupulatnie kromkę chleba i marzył na głos, żując małe kęsy.
– Potrafiła, szelma, gotować, chociaż pysk miała ta Ksantypa niemożliwy. Zawsze były awantury, kiedy tylko przyszedłem do domu. Ale gotować umiała. A sosy robiła takie, jakich z pewnością nie jada sam Najjaśniejszy Pan.
– Nie wiesz, czy oberlejtnant w domu?
– Kazał osiodłać konia. Pewnie pojechał na obiad do kasyna.
Kania wyszedł z kancelarii i udał się pod okna kuchenne kwatery von Nogaya.
Z wnętrza doszło go jakieś skrzeczące, piskliwe wykrzykiwanie. Wsadził głowę w okno i ujrzał Baldiniego, który z namarszczonymi brwiami stał przed dużą klatką drucianą. Rzucała się w niej na drążku, jak oszalała, pstra papuga. Włoch patrzył na nią tak wrogo, jakby miał zamiar za chwilę ją udusić. Z początku Kania nie mógł rozróżnić dokładnie słów, jakie wykrzykiwała papuga. Nadstawił bacznie ucha i wówczas dopiero zrozumiał irytację Baldiniego.
– Nieder mit Italien! Nieder mit Cadorna-Frosch! Hoch Österreich! (Precz z Włochami! Precz z Cadorną-żabą! Niech żyje Austria!).
– Milcz, ścierwo – zduszonym głosem syknął przez zęby Baldini i zamierzył się pięścią.
– Milcz, ścierwo! – powtórzyła papuga i Baldini z rezygnacją opuścił rękę.
Kania kaszlnął i Włoch odwrócił głowę.
– Słyszałeś?
– Mhm…
Baldini usiadł przy stole.
– Z czego masz ten znak na policzku?
Włoch odwrócił szybko twarz i nie patrząc na Kanię odpowiedział niepewnie:
– Uderzyłem się… Potknąłem się przed drzwiami o wycieraczkę i uderzyłem się o nie.
Twarz jego oblał gwałtowny rumieniec. Kania chrząknął.
– No tak, sprawdzają się moje przepowiednie… psiakrew.
W milczeniu przysłuchiwał się okrzykom papugi, która ciskała się na drążku i bez przerwy wygłaszała różne sentencje patriotyczne. Rzucił siedzącemu z odwróconą twarzą Włochowi współczujące spojrzenie i odszedł z ciężkim sercem.
Wieczorem Baldini przyszedł po kolację do kuchni kompanijnej i niespodzianie natknął się na Kanię, który wyłonił się zza wodociągu, stojącego przed kuchnią. Włoch udawał, że go w mroku nie poznaje, i chciał go wyminąć, ale Kania zdecydowanie ujął go za ramię.
– Czemu mnie omijasz?
– Nie omijam. Nie poznałem cię…
– Pokaż no, bratku, gębę.
Nie puszczając ramienia Baldiniego, który w obu dłoniach niósł menażki, podprowadził go pod okna oświetlonej kuchni i przybliżył twarz do jego twarzy.
Przyjrzał się bacznie i puścił ramię Włocha.
– Wiedziałem, że tak będzie.
Baldini opuścił głowę w dół i unikał wzroku przyjaciela.
– Był pijany, upił się w kasynie i zdenerwował się… bo papuga nie chciała mówić… ja… Kania ponuro zaklął.
– Dotąd nie zdarzyło się takie… taka rzecz… był całkiem…
Usłyszał zgrzytnięcie zębów i urwał.
Stali tak jakiś czas w milczeniu i nie patrzyli na siebie.
– Teraz będzie ci się to częściej zdarzało – odezwał się Kania. – Za dużo ma z nami zgryzoty, żeby miał dobry humor. Ale niedługo to potrwa.
Rozeszli się bez dalszych słów.
Że von Nogay miał wiele zgryzoty z kompanią, to było świętą prawdą.
Wprowadzane przez niego ćwiczenia polowe dawały mu wiele sposobności do wyładowywania z siebie nagromadzonego bestialstwa; stopniowo, korzystając z rzadkiej obecności kapitan Zivancicia, wydał kilka zarządzeń, które miały na celu ukrócenie panującej dotychczas w kompanii swobody.
Żołnierze solidarnie zaczęli stosować bierny opór, polegający na tym, że każde ćwiczenie i każdy wydany przez niego rozkaz wykonywane były z taką bezmyślnością, iż nie ulegało najmniejszej wątpliwości, jaki jest cel tej opieszałości.
Ćwiczenia za miastem zaczęły psuć krew von Nogayowi.
Kompania wykonywała wszystko, czego żądał, ale tak wolno i niedbale, że oberlejtnant coraz częściej zagryzał wargi. Czuł, że walkę, którą rozpoczął, musi doprowadzić za wszelką cenę do końca, ale przeliczył się ze swoimi siłami i nie docenił wytrwałości i cierpliwości kompanii.
Z początku nie chwytał się prymitywnych środków i nie prowadził gry na wytrzymanie, lecz powoli cierpliwość jego wyczerpywała się i nie mógł się już opanować.
Przegonił ich kilka razy laufszrytem, wytarzał w błocie na nieder, kazał się czołgać na dosyć długich odcinkach i kiedy żołnierze, pokryci rzadkim, ściekającym z ich twarzy, błockiem, oblepieni trawą i liśćmi stali przed nim po takim eksperymencie w dwuszeregu, z oczu ich wyczytał odpowiedź.
Nie zdarzył się ani jeden wypadek nieposłuszeństwa, w przeciwieństwie do tego, co mówił dinstfirender, nawet w stosunku do frajtrów, i wyjątkowa karność kompanii doprowadzała oberlejtnanta do furii. Czyhał na jakiś wybryk, prowokował do jakiegoś wystąpienia poszczególnych żołnierzy, którzy wydawali mu się więcej zapaleni, niestety – środki te zawodziły. Zawziętość z obu stron była jednakowa.
Przemawiał do ich ambicji i rozsądku, odwoływał się do obowiązków żołnierskich i wymagań regulaminu, próbował nakłonić ich do zmiany postępowania wpływaniem na ich psychikę obrazowym przedstawieniem klęsk, jakie na siebie sprowadzają, ale wszystkie te przemówienia nie wywoływały skutku, jaki pragnął osiągnąć.
Zmienił więc swój stosunek i zaczął z innej beczki.
W ordynarny sposób, wyszukanymi inwektywami ścierał na proch ich poczucie godności własnej, niweczył rozwinięty w kompanii zmysł solidaryzowania się porównywaniem do szajki bandyckiej i drwił z ich fałszywej, jak twierdził, ambicji, która miała się w walce z nim okazać bezcelowa.