POSKROMIENIE CESARSKO-KRÓLEWSKIEGO PATRIOTY
Ulice otulone mgłą, z rzadka oświetlone latarniami rzucającymi słabe promienie na oślizgłe chodniki, puste były po północy i ponure.
Od czasu do czasu jakiś przechodzień szybko przesuwał się wzdłuż murów kamienic, jak cień, po czym tonął we mgle, jak w wacie.
Nocny mrok miasta Sátoralja Ujhély nie usposabiał do samotnych spacerów. U zbiegu szerokiej ulicy z placem, na którym stały opuszczone stragany, znajdował się mały skwerek otoczony żywopłotem, za którym uważny przechodzień mógł usłyszeć przyciszone szepty.
Za małym szaletem, dyskretnie ukrytym w grupie gęsto ukwieconych kasztanów, przy samym chodniku stała dorożka z podniesioną budą; ani na koźle jednak, ani wewnątrz nie było nikogo; koń stał z opuszczonym łbem, jakby okazując tym swoje zupełne osierocenie.
Stróż nocny, pilnujący straganów, zainteresował się opuszczonym pojazdem i podszedłszy zajrzał pod budę.
– Coś tam zgubił?
Głos doszedł jego uszu nie wiadomo skąd. Stróż z niepokojem obejrzał się na wszystkie strony.
– Spal się! – powtórzył ten sam głos i stróż nocny, nie mogąc się zorientować, gdzie w tej chwili znajduje się mało uprzejmy właściciel dorożki, odpowiedział patrząc na grupę drzew.
– Myślałem, że nikogo nie ma.
– Źle myślałeś, nietoperzu. Zjeżdżaj prędzej, bo mi dzierlatkę spłoszysz.
– Aha – domyślnie zauważył odchodząc stróż – pilnuj się, żebyś kataru nie dostał. Mokro…
Zapanowała cisza jak przedtem, mącona tylko szeptem zza żywopłotu. Zegary miejskie wybiły właśnie godzinę pierwszą, kiedy zza jakiegoś załamu ulicy odezwał się głos puszczyka. W chwilę potem zaturkotały na bruku koła zbliżającej się, oświetlonej dwiema latarniami, dorożki.
Stojący dotąd spokojnie za szaletem pojazd wyjechał szybko na środek ulicy i zatarasował ją w poprzek. Spod podniesionej budy zaczęły się wydobywać jakieś dzikie śpiewy, wskazujące na wyjątkowy nastrój niewidocznego pasażera.
Nadjeżdżająca dorożka, w której siedziały dwie przytulone do siebie postacie, wiodące głośną, przeplataną śmiechem, rozmowę, zatrzymała się.
– Hej, tam! Zjechać na bok!
– Caaałuuuj psaaa w nos – odśpiewała zwariowana dorożka na nutę marsza artylerii.
Dorożkarz zlazł z kozła, podszedł do konia i ujął go za cugle.
– E, zostaw moją szkapę w spokoju!
– Przepadnij ty i twój zdechły koń! Chcę tylko przejechać, a ty sobie stój do końca świata.
Ze stojącej dorożki wyskoczył jakiś drab w szerokim opuszczonym na twarz kapeluszu.
– Geza?
– To ty, Bela?
– Ja.
– Coś ty? Daj mi drogę, bo mam pasażerów. Oficera z damą. Są pijani.
– A jeżeli nie?
Geza ponownie chwycił za cugle.
Natychmiast otrzymał ostrzegawczy cios biczyskiem po ramieniu i puścił rzemień.
– Wściekłeś się, wariacie? Chcesz bitki?
– No…
– Co tam jest? Dlaczego stoimy, ty bałwanie? – odezwało się bełkotliwe pytanie z dorożki.
– Panie oberlejtnant, stoi pijany i zagradza drogę.
Z dorożki wygramolił się oberlejtnant von Nogay i na niepewnych nogach zmierzał do stojących dorożkarzy. Powietrze przeszył w tej chwili ostry gwizd. Zza żywopłotu i z dorożki wyskoczyło nagle kilka dziwnych postaci i chwyciło oberlejtnanta za ręce i nogi tak szybko, że nie zdążył słowa powiedzieć.
Obaj dorożkarze krzyknęli i prędko wdrapali się na kozły.
– Wiej, Geza!
– Uciekaj, Bela!
Zacięli konie i rozjechali się galopem w przeciwnych kierunkach.
Samotna dama, uwożona z miejsca tajemniczego porwania, nie bardzo zdawała sobie sprawę z tego, co zaszło, i z opartą na poduszce głową mamrotała coś bez związku.
Napastnicy zakneblowali oberlejtnantowi usta jakąś szmatą i unieśli go w krzaki.
– Owińcie mu łeb – padł rozkaz, i w następnej chwili oberlejtnant przestał widzieć i słyszeć.
– Goń po dorożkę, Ivanovic!
Z początku oberlejtnant szamotał się i próbował wyrwać, ale związano mu rzemieniami ręce i nogi. Leżał teraz jak kłoda. Niebawem nadjechała dorożka.
– Udało się? – zapytał ten sam drab, który przedtem tak bezczelnie wyprowadził w pole kolegę po fachu.
– Mamy go – odpowiedział Kania – wieź nas teraz tam, gdzie wiesz.
Oberlejtnanta położyli w poprzek dorożki jak tłumok i nakryli kocem. Wewnątrz zajęli miejsca: Kania i Slavik. Reszta szybko odeszła. Wszyscy mieli czapki odwrócone podszewkami na wierzch, co ułatwiało wzajemne rozpoznanie się w mroku.
Dorożka przejechała kilka bocznych ulic i zatrzymała się na jakimś opuszczonym i pełnym dołów placu, z którego biła straszliwa woń zgnilizny. Wyładowanego z dorożki oberlejtnanta złożono na ziemi.
– Bierz, Bela, swoje dwadzieścia koron i rum!
– Dołóżcie mu co ode mnie. W tamtym tygodniu zrzucił mnie z kozła i jeszcze mnie dziś plecy bolą.
Dorożkarz zaciął konie i szybko odjechał. Z mroku wyłonili się zadyszani towarzysze.
– Nie zapomnieć i nie gadać głośno! – ostrzegł Kania.
Szamocącemu się w więzach oberlejtnantowi odpięli spodnie i opuścili je. Odwrócili go plecami do góry i za chwilę rozległy się na placu głośne uderzenia pasa o gołe ciało. W ten sposób płaciła kompania za doznane udręki.
Von Nogay jęczał.
– Masaż miał niezły – szepnął Kania – podnieście go! Wydającemu głuche rzężenia oberlejtnantowi naciągnęli spodnie, rozwiązali ręce i nogi i postawili go na ziemi.
– Nasuńcie czapki, bo odwiązuję mu głowę.
Oberlejtnant głęboko zaczerpnął powietrza i wywalił oczy na wierzch. Niosące go postacie miały twarze osmarowane sadzami i pijany von Nogay wyobraził sobie, że jest w mocy ludożerców. Przekonany w pijackim zamroczeniu, że niosą go do kotła, wydarł się nagle z całych płuc:
– Hiiilfeee! (Ratunku!).
Kania szybko zatkał mu dłonią usta.
Ani chybi, przyszedł na mnie kres, myślał ciężko oberlejtnant, zeżrą mnie.
Otworzył oczy i natychmiast je zamknął. Czarne gęby i dziwaczne nakrycia głów utwierdziły go w przekonaniu, że jest w mocy ludożerców, i zrozumiał, dlaczego go przedtem bili. Żeby mięso skruszało… Dotkliwy ból uświadomił go, że skruszało już doskonale. Tylko w jaki sposób dostał się do Australii? Śmieszny sen, pomyślał i próbował odwrócić się na bok, jakby leżał “na łóżku w swojej kwaterze. Nie udało mu się to i zaczął się cicho śmiać. Co za dziwne sny nachodzą człowieka czasami, przemknęło mu przez głowę i chytrze cieszył się na myśl, jak mu będzie przyjemnie, kiedy się z tego niemiłego snu obudzi. Nagle z zastygłym na twarzy grymasem śmiechu zaczął wymiotować.
– Uwaga!
Niosące go postacie stanęły przed jakimś parkanem, w którym brakowało kilku desek. Weszli przez ten wyłom i doszli do na wpół rozwalonego ustępu. Von Nogaya owiązano sznurami i dwa ich końce zarzucono na poprzeczną belkę podtrzymującą daszek.
– Spuścić go w dół.
W otwór skierowali nogi von Nogaya i ostrożnie spuszczali w straszliwie cuchnącą zawartość kloaki. Kiedy usłyszeli chlupot, przywiązali sznur do belki i wyszli pozostawiając oficera pogrążonego po kolana w ekskrementach. Nic nie rozumiejąc, z opuszczoną na piersi głową, wymiotował i kiwał się na sznurach jak marionetka.