Na świecie była wiosna w całej pełni. Z pagórków otaczających baraki kompanii wartowniczej widać było miasto jak na dłoni.
Kania obrał sobie jedno z tych gęsto porośniętych krzakami głogu wzgórz jako miejsce odpoczynku po problematycznych trudach służbowych i codziennie spędzał kilka godzin leżąc w soczystej murawie z książką w ręku.
W dole, u stóp wzgórza, otoczone potrójnym rzędem drutów kolczastych, stały baraki obozu jeńców włoskich, zatrudnionych przy stacji odżywczej i magazynach zapasowych korpusu. Z miejsca obserwacyjnego Kani do obozu było nie więcej jak trzysta metrów i írajter mógł z góry dokładnie podpatrywać nędzną wegetację sennie kręcących się po placu Włochów, którzy każdą wolną od zajęć chwilę spędzali na zarośniętym trawą wale, gdzie wyłuskiwali robactwo z podartych ubrań i bielizny.
Czasami wpadały mu w uszy urywki tęsknych piosenek i wtedy podnosił głowę, zamykał książkę i patrząc w dół przysłuchiwał się uważanie, a kiedy jeniec kończył, wzdychał, kładł się na grzbiecie i gonił rozmarzonym spojrzeniem białe obłoki, przesuwające się po lazurze nieba.
Któregoś dnia, leżąc jak zwykle w trawie, usłyszał w pewnej chwili odgłosy prowadzonej w pobliżu rozmowy w języku włoskim. Nie zdziwiło go to wcale, ponieważ nadzór nad jeńcami był raczej nominalny i bez trudu przełazili oni przez druty okalające obóz. W możliwość ucieczki nie wierzyła ani komenda obozu, ani sami jeńcy. Z miejsca, skąd dochodziły głosy, wiła się w górę chwiejną spiralą wąska smuga dymu.
Kania powstał i ostrożnie podszedł w tamtą stronę.
Przy małym ognisku siedziało dwóch Włochów. Jeden z nich, starszy i obrośnięty, gorąco przedkładał coś towarzyszowi, młodemu, muskularnemu chłopcu, w wyjątkowo całym i czystym mundurze bersagliera. Obok młodszego leżał mały tobołek, sfabrykowany z kawałka koca wojskowego. Na ogniu stał kociołek, w którym coś się gotowało. Kiedy Kania niespodziewanie stanął przed nimi, starszy Włoch zerwał się szybko z ziemi i pobiegł w kierunku obozu, młodszy natomiast wpatrzył się w niego ze zmarszczonymi brwiami i pozostał na miejscu.
Kania wymownie spojrzał na tobołek.
– Willst flüchten? (Chcesz uciekać?)
– Nein – krótko zaprzeczył Włoch. Inteligentny wyraz jego ładnej twarzy podziałał na Kanię ujmująco. Usiadł naprzeciw niego.
– Mówisz po niemiecku dobrze?
– Studiowałem przed wojną w Wiedniu… Kania gwizdnął.
– Aha!… A co studiowałeś?
– Po co pan mnie wypytuje? Niech mnie pan odprowadzi do obozu i niech mnie zatłuką na śmierć. Po co dręczyć pytaniami…
Mówił najczystszą niemczyzną, i ze słów jego przebijała gorycz i rozpacz.
– Nie mam zamiaru odprowadzać cię do obozu – odparł po krótkiej obserwacji Kania. – Nie jestem katem. Nie przeszkodzę ci też w ucieczce.
Włoch szeroko otworzył oczy.
– Naprawdę?
– Naprawdę, mimo że będzie mi przykro widzieć cię za parę dni w kajdanach.
– Mnie nie złapią – twardo przerwał jeniec.
– Złapią cię.
Kania wyjął papierosa i poczęstował Włocha, który przyjął go z wahaniem.
– Na pewno cię złapią. Najwyżej cztery dni mógłbyś się ukrywać. A nie chciałbym być wtedy w twojej skórze. Mówisz po węgiersku? Znasz ten kraj? Co będziesz jadł? I dokąd chcesz uciekać? Do Włoch? Przez fronty? Do Szwajcarii?
Włoch ponuro patrzył się w ogień.
Kania wygodnie się położył na boku i nie patrząc na jeńca mówił:
– Po ucieczce jeńca komenda garnizonu sprowadza do obozu pluton żandarmów celem przeprowadzenia śledztwa. Po pierwszym dniu dochodzeń widziałem wyniki. Widziałem, jak nagi człowiek wyskoczył przez okno z baraku i został zastrzelony jak pies. Widziałem, jak przywiązali drugiego do słupka i zapomnieli na czas odwiązać (przecież to tylko jeniec), i człowiek ten umarł. Słyszałem w nocy takie wycie, jakie wydaje tylko oszalałe z bólu zwierzę, a to wył człowiek, twój rodak. W długi czas po ucieczce jednego wszyscy jego towarzysze, chodzą na palcach, nie na całych stopach. Bije się w pięty drutem owiniętym w gumę. Na cmentarzu widziałem oddzielną kwaterę dla twoich towarzyszy, którzy byli badani przez żandarmerię. Widziałem też, jak przyprowadzili uciekiniera. Widziałem i słyszałem tyle, że, gdybym był jeńcem, nie próbowałbym ucieczki.
Włoch podniósł głowę i ponuro popatrzył Kani w oczy.
– Dlaczego mi pan to mówi?
Kania usiadł i otrzepywał rękaw z piasku.
– Dlatego mówię, żeby cię powstrzymać od popełnienia głupstwa. A poza tym przypuszczam, że masz matkę, a ja wiem, że moja staruszka drży o moje życie i umarłaby na wiadomość o mej śmierci.
– Dziwny z pana człowiek – po krótkim milczeniu powiedział Włoch. – Zamiast mnie przytrzymać, to pan…
– Ten pan do ciebie mówi jak człowiek do człowieka, a nie jak wróg. Jestem Polakiem…
– Ach! Polak…
– …i również studiowałem w Wiedniu.
Po tych słowach Włoch ożywił się.
– Skończyłem Akademię Eksportową. A pan?
– Mów mi ty. Odpowiem ci kiedy indziej. Powiedz mi teraz, dlaczego chciałeś uciec? Jeniec zmarszczył brwi.
– Nie mogłem już dłużej. Nie chcę zwariować.
Rozmowę skończyli o zmierzchu.
Następnego dnia Kania porozumiał się z podoficerem z komendy obozu, który wydzielał jeńców na roboty, i Giuseppe Baldini (tak się nazywał jeniec) został przydzielony do koszar kompanii wartowniczej w charakterze pomocnika magazyniera.
Kania dał mu czystą bieliznę i starał się, jak mógł, ulżyć jego niedoli. Z każdym dniem więcej zbliżali się do siebie i Włoch w krótkim czasie zyskał sobie gorącą sympatię zarówno Kani, jak i całej kompanii.
Dzięki wrodzonemu humorowi i pogodnemu usposobieniu ujął sobie wszystkich tak, że niektórzy podoficerowie wdawali się z nim w rozmowę i częstowali go papierosami.