– Sátoralja-Ujhély! – wpadło wraz z silnym podmuchem wichru w otwarte gwałtownie drzwi przedziału, słabo oświetlonego łojówką.
Leżąca na ławce postać w szarym płaszczu żołnierskim poruszyła się.
– Czego?
– Aussteigen (Wysiadać), żołnierzyku, twoja stacja.
Żołnierz zerwał się szybko, chwycił z półki dobrze wypchany plecak, w drugą rękę ujął zawieszony na haku karabin i wyskoczył z wagonu.
Przez chwilę stał i rozglądał się. Szalejąca zamieć śnieżna ogarniała wszystko gęstym, gwiżdżącym, białym tumanem, przez który, jak zza mgły, błyskały światła stacyjne.
Zmyślnie odwracając głowę od ataków wiatru, wszedł na peron, zajrzał przez okno do zatłoczonej żołnierstwem poczekalni III klasy, po czym wkroczył do wnętrza. Buchnęło nań ciepłe powietrze zmieszane ze specyficznym w żołnierskim tłumie zapachem skóry i potu.
Rozejrzał się, znalazł miejsce na ławie pod ścianą, złożył plecak i karabin, potem opuścił kołnierz płaszcza, odwinął szalik i podszedł do bufetu.
– Dajno, panienko, coś gorącego do wypicia. Czarnowłosa kobieta w średnim wieku popatrzyła na niego zamglonym wzrokiem i pokręciła głową.
– Nem tudom (Nie rozumiem).
– No to po co tu siedzisz?
Niewiasta wzruszyła ramionami i flegmatycznie czyściła dalej noże.
Stojący przy bufecie landszturmista z czarno-żółtą opaską, na której widniały inicjały “Feldpolizei”, na ramieniu, odstawił szklankę piwa.
– Ona jest nowa i nie nauczyła się jeszcze mówić po niemiecku. Zwróć się, kolego, do tej młodej, przy samowarze.
– Was wünschen sie, Herr Gefreiter (Co pan sobie życzy, panie frajter) – zapytała fertyczna bufetowa.
– Szklankę gorącej herbaty i coś dobrego do zjedzenia, panienko. – Mamy świeże parówki, ile?
– Te parówki są końskie czy ośle? Bufetowa pokazała wszystkie zęby.
– Prawdziwe wieprzowe, panie frajter! My tu, na Węgrzech, jeszcze koni nie jadamy.
– Z ręką na sercu?
– Z ręką na sercu. – Bufetowa położyła dłoń na rozdygotanym ze śmiechu biuście. – Zaraz widać, że pan z głodnego kraju przyjechał.
– Nie wierzę. Położyła pani rękę na prawym sercu – z powagą rzekł frajter.
– Więc kładę na lewym… wierzy pan teraz?
– Teraz wierzę i wobec tego zamawiam, młoda osobo, cztery pary z chrzanem, A zanim się zagrzeją, wypiję herbatę.
Łykając gorącą herbatę, ścigał oczyma bufetową.
Po kilku minutach postawiła przed nim dymiącą salaterkę z parówkami.
Frajiter wyjął z kieszeni portfel i położył banknot dziesięciokoronowy na ladzie.
– Płacę! A jeśli po tych parówkach coś złego mnie spotka, odziedziczy pani po mnie karabin i bagnet. Resztę odeśle pani do Lwowa.
– Pan Polak?
– Polak, królowo.
Bufetowa wydała mu resztę i oparła się łokciami o bufet.
– Daleko pan jedzie?
– Zależy od pani – odpowiedział zajadając frajter – jeśli mi pani powie, żebym został, żadna siła ludzka stąd mnie nie wyrwie.
– Czy każdej kobiecie jest pan taki posłuszny?
– Każdej z takimi oczami i ustami jak pani. Bufetowa spojrzała na niego zalotnie.
– Więc jeśli powiem, żeby pan został, zostanie pan? Nie boi się pan sądu?
– Sądu mógłbym, się wtedy obawiać, droga czarnulko, gdybym stąd wyjechał. Trzeba pani wiedzieć, że jestem tu przydzielony i teraz przyjechałem.
– No, przynajmniej jeden sympatyczny człowiek będzie w tej kompanii wartowniczej – oświadczyła bufetowa.
Frajter ze zdziwieniem spojrzał na nią swymi błękitnymi oczami.
– A pani skąd wie, że ja do kompanii wartowniczej?
– Pi… od razu można się domyślić. Jeżeli pan jest Polak, młody, zdrowy i przydzielają pana do nas, to jest pan bezwarunkowo politycznie podejrzany. Zgadłam?
– Ale z pani detektyw, no, no! Rzeczywiście, jestem “P.V.” A skąd pani tak wszystko odgaduje?
– Ja bym czego nie wiedziała? Dwa lata już tu jestem. I powiem panu, że będzie pan tu miał niezgorsze towarzystwo w tej kompanii wartowniczej. Same łobuzy.
– Ślicznie! Czy wyglądam na takiego łobuza?
– Ależ nie! Przeciwnie! Większej bandy huncwotów nie znajdzie pan jak Węgry długie i szerokie. Sami politycznie podejrzani.
Bufetowa dobrze widać znała miejscowe stosunki wojskowe, wbrew wszelkim ostrym, jawnym i tajnym, rozkazom Naczelnego Dowództwa, i mówiła o tym z całą swobodą.
– Cieszę się z pańskiego przybycia. Będzie przynajmniej jeden sympatyczny człowiek – powiedziała raz jeszcze. Frajter spojrzał na nią wyraziście.
– Czy pani to mówi szczerze, czy też po to, żebym zjadł więcej parówek?
– No, wie pan… Jak tak można? Widać, że pan o mnie jeszcze nic nie słyszał. Ja nigdy nie mówię niczego na wiatr. I powiem panu jeszcze, że… że nie z każdym tak rozmawiam jak z panem. – Niech się pani nie gniewa, tak sobie to powiedziałem. – Wyciągnął do niej dłoń. – Zgoda?
Bufetowa pogroziła mu palcem, kiedy krzepko uścisnął jej rękę.
– Za szybko się pan spoufalił.
– Taki już jestem. Ale spoufalam się tylko z tymi, którzy mi się bardzo podobają. Z tą czarną nie mógłbym tak swobodnie i szczerze rozmawiać.
– A czemuż to?
– Przede wszystkim nie podoba mi się, a po wtóre nie rozumie po niemiecku…
– Ach, wy Polacy! Umiecie zawracać głowy.
– Zdążyła się już pani o tym przekonać?
– Był tu jeden pisarz z komendy dworca, ale… – bufetowa westchnęła – żonaty.
– Bałwan! I przyznał się pani do tego? Ja, żebym był trzy razy żonaty, rzuciłbym wszystko dla pani jednej.
– No, no.
– Mam nadzieję, że będziemy się widywali często. – Frajter odsunął salaterkę. – Będę do pani zachodził na pogawędkę, bardzo przyjemnie się z panią rozmawia.
– Jeśli pan chce przychodzić, to tylko bez kolegów, dobrze? Ale, ale… niech pan zdejmie czapkę, dobrze? Na chwilę… Frajter ze zdziwieniem podniósł brwi do góry i zdjął czapkę.
– Dziękuję! Ma pan taki kolor włosów, jaki lubię. Do widzenia!
Kiwnęła mu wesoło ręką i z uśmiechem odeszła na drugi koniec bufetu, i gdzie apatyczna Madziarka słuchała niemieckiego wymyślania jakiegoś żołnierza.
– Rezolutna szelma – mruknął frajter wkładając czapkę i ruszył do swoich bagaży. Włożył na ramiona plecak, ujął karabin W rękę i rzuciwszy dziewczynie całusa w powietrzu wyszedł na peron.
Przed drzwiami komendy dworca ostukał trzewiki o próg, poprawił ładownicę, sprawdził, czy wszystkie guziki są zapięte, i zapukał.
Z wnętrza huknęło donośne: Herein! (Wejść!).
Wszedł, zaniknął za sobą drzwi i rozejrzał się.
Przy małym piecyku żelaznym siedział pod ścianą żołnierz w koszuli i naprawiał mundur.
Frajter przepatrzył szybko wszystkie kąty.
– Całe Bahnhofskommando to ty i ten piec, He? Żołnierz położył bluzę na kolanach.
– A tobie do ostemplowania parszywego dokumentu podróży kto jest potrzebny? Arcyksiążę?
– Tylko mnie nie tykaj, pfajfendeklu! Frajter jestem. Żołnierz odwinął kołnierz trzymanej na kolanach bluzy í pokazał naszytą gwiazdkę.
– Jestem taka sama ekscelencja, jak ty! Czego chcesz? Przybyły postawił karabin pod ścianą.
– Ostempluj mi dokument. Przyjechałem teraz.
– Na stałe?
– Przydzielony jestem do kompanii wartowniczej. Pisarz wziął w rękę dokument.
– P. V.?
– Jawohl. (Tak jest).
Pisarz skinął głową, przyłożył pieczęć na dokumencie i podpisał się, po czym zwrócił go frajtrowi.
– A masz ty prawo podpisywać “w zastępstwie”? Pisarz popatrzył na przybyłego z pogardliwym współczuciem i splunął.
– Nie, nie mam prawa. A kto ci podpisze, niedojdo? Pułkownikom podpisują i nic, a tu się frajter stawia.
– Bahnhofskommandanta tu nie ma?
– A on tu na co potrzebny, jeżeli ja jestem? Żłopie pewnie wino w jakiejś knajpie.
– Nieźle tu u was służba idzie.
– Niczego sobie. Masz co zapalić? Dawaj, kolego. Jak wynikło z nawiązanej rozmowy, frajter miał rzeczywiście do wszystkiego prawo, gdyż cały personel komendy dworca, składający się z lejtnanta, feldfebla i ordynansa, był nieobecny.
– Ja mam, bracie, służbę na zmianę z feldfeblem. Razem tośmy się jeszcze nie spotkali – opowiadał pisarz – a najczęściej urzęduję we dwójkę z ordynansem. Lejtnant pokazuje się tylko wtedy, kiedy jaki większy transport przejeżdża.
– Jedwabne życie – rzekł przybysz kręcąc głową. – A blankiety dokumentów podróży masz? Pisarz spojrzał spod oka na gościa.
– To zależy – odpowiedział po namyśle.
– Od czego?
– Od tego… – znaczący ruch palcem wskazującym i kciukiem był aż nadto wymowny.
– Kto wie, czy mi to czasem nie będzie potrzebne. Będę do ciebie zachodził. W karty grywasz?
– Zawsze.
– No, to dobrze.
Gość ujął karabin w rękę.
– Gdzie to ta kompania wartownicza?
– Pójdziesz prosto do końca peronu, potem kilometr wzdłuż toru, aż do budki wartownika. Dalej pokażą ci.
– Serwus!
– Serwus!
Frajter wyszedł na peron, podniósł kołnierz i ruszył we wskazanym kierunku. Szedł ze schyloną głową, bystro wypatrując wydeptanej w śniegu, ciemnej smugi ścieżki. Walcząc ze śnieżną wichurą doszedł do stojącej obok toru budki, z której wyjrzał szczelnie okutany wartownik.
– Kompania wartownicza? Za przejazdem, pierwsze dwa budynki drewniane.
Frajter zeszedł z torów i znalazł się przed bramą opatrzoną dużym szyldem, ozdobionym dwugłowym orłem.
Minął smarkającego w budce wartownika i wszedł do pierwszego baraku.
Przed jakimiś drzwiami, zaraz obok głównego wejścia, przeczytał w słabym świetle lampy naftowej napis: Kompaniekommando.
Otrzepał śnieg z płaszcza, poprawił na sobie rynsztunek i zapukał.
– Herein!
Wszedł i stanął przy drzwiach przygotowany do służbistego zameldowania swego przybycia.
Za stołem siedział żołnierz o semickich rysach twarzy i pił kawę z menażki czytając równocześnie gazetę.
– Co powiecie, człowieku? – zapytał nie odrywając wzroku od gazety.
Frajter rozejrzał się w ten sam sposób, jak w komendzie dworca, i postawił karabin.