Stacja, na której się znaleźli, była wyjątkowo gościnna. Znajdowała się tam wprawdzie komenda dworcowa, kierowana przez chorującego na spleen kapitana landszturmu, ale kiedy Kania po naradzie z towarzyszami opowiedział mu bajkę o złym połączeniu i omyłce i zaprezentował mu swoje głupie grymasy, kapitan machnął ręką.
– Przy waszej głupocie wypadek taki nie jest dziwny, kapralu. Mógł oddział wysłać mądrzejszego po te konie. Teraz niech cierpi za swoją lekkomyślność, a wy tu posiedzicie do nocy i feldfebel wsadzi was do właściwego pociągu, bo na własną rękę zajedziecie do Ostrawy na Boże Narodzenie. W żywność jesteście zaopatrzeni do kiedy? Do dziś włącznie? Podpiszcie mi kartę żywnościową. Dostaniecie tutaj wyżywienie. Idźcie na stację odżywczą i siedźcie tam.
Kania podpisał kartę żywnościową i poszedł z nią do stacji odżywczej, znajdującej się w drewnianym baraku za dworcem, gdzie rozgościli się na dobre. W baraku siedziało przy stołach kilkunastu żołnierzy czekających na pociąg i zabijających czas grą w karty. Nasi bohaterowie przede wszystkim umyli się i rozejrzeli w sytuacji. Nie przedstawiała się ona tak źle, jak osądził Kania, w takiej małej dziurze każdy przybysz zatrzymujący się na dłużej wzbudza podejrzenie, wobec czego postanowili w nocy wyjechać dalej i dostać się do pierwszego większego miasta garnizonowego, gdzie łatwiej można zdobyć fałszywe dokumenty i gdzie Haber miał czekać na przesyłkę pieniężną od rodziny z Wiednia.
Pod jedną ze ścian baraku rozłożyli koce i rozbili obóz, chcieli bowiem, aby im nikt nie przeszkadzał. Robili tak zresztą zawsze i izolacja ta wychodziła im na zdrowie. Nikt im nie właził w paradę i byli swobodni we wszystkim, nie potrzebując się kryć ze swoimi rozmowami.
Obiad, jaki otrzymali w stacji odżywczej, Haber zakwalifikował kucharzowi w taki sposób, że słabo rozumiejący po niemiecku Węgier zaczął dopytywać się o szczegóły.
– Was sagen? (Co mówić?)
Haber wskazał na menażki i zamieszał łyżką zupę.
– Für Schweine… tudom? (Dla świń… rozumiesz?).
– Nem tudom. Was ist Schweine? (Nie rozumiem. Co jest świnie?).
– Schweine ist taki zafajdany kucharz jak ty. Tudom? (Świnia jest… Rozumiesz?).
– Nem tudom. Gute Suppe, was? (Nie rozumiem. Dobra zupa, co?).
– Pocałuj mnie… tudom? (… rozumiesz?).
– Nem tudom. Wollen Soldat Repetę? Kiczik. (Nie rozumiem. Żołnierz chcieć repetę?…).
Haber napluł w menażkę i dopiero wtedy kucharz się zorientował. Przywołany przez niego cugsfirer, kierownik kuchni, zainterpelował Habera, dlaczego tak dziwnie traktuje skarbową zupę, na co ten odpowiedział, że znalazł w zupie karalucha i idzie do komendanta dworca na skargę.
– Jeżeli myślicie, że was zaprosi na obiad do siebie, jesteście w błędzie, człowieku. Macie żreć to, co wszyscy, i to, co się fasuje, jak jest w jadłospisie, a jeśli wam się nie podoba, nie bierzcie! Karaluch! Wielkie rzeczy, odkrycie zrobił! Tu czasem znajduje się w zupie gorsze rzeczy niż karaluchy i jeszcze nikt od tego nie umarł.
– Bardzo pana przepraszam, panie cugsfirerze – wtrącił się Szökölön – ale jeżeli się będziemy trzymać tego, że się ma jeść to, co się fasuje, to proszę mi pokazać w jadłospisie gotowane karaluchy.
Cugsfirer spojrzał złym okiem na nieproszonego adwokata.
– Mogę wam pokazać bitego po mordzie wąsatego draba, co się wtrąca w nie swoje sprawy! Abtreten!… Opiekun, sacra… A was za to plucie mógłbym tak rozumu nauczyć, żeby się wam odechciało na przyszły raz z menażki robić spluwaczkę, ty żydowski parchu! Abtreten!
Kania oddał swoją porcję jakiemuś głodnemu żołnierzowi, który zaglądał w nietknięte menażki jak wygłodzony kundel. Hładun z Szökölönem udali się do miasta i przynieśli stamtąd takie smakowite rzeczy, że cugsfirer pożałował, iż potraktował ich w tak ostry sposób. Siedział teraz przy swojej barierce odgradzającej salę od kuchni i wzdychał.
– Żałuj za grzeszny język – mruknął Szökölön i ze specjalną ostentacją oglądał każdy kawałek soczystej szynki, unosząc go na nożu w powietrze.
Cugsfirer patrzył na to jak pies na wystawę wędliniarni. Pożywili się i nieźle podlali posiłek rumem i winem. Potem postanowili przespać się na zmianę do wieczora.
Po południu zajechał na stację pociąg mieszany, osobowo-towarowy, który, po odłączeniu dwóch wagonów naładowanych końmi, odjechał dalej do Austrii. Podczas kiedy wagony przesuwano na bocznicę, gdyż miały być dołączone do pociągu odchodzącego w nocy, dowódca transportu, stroskany lejtnant pospolitego ruszenia, wysoki i chudy jak tyka, z pasem niedołężnie wiszącym na brzuchu, wkroczył do komendy dworca. Był to egzemplarz wybitnie nieporadny i apatyczny. Wyrwany w ostatnim roku wojny z własnego światka interesów, w którym prosperował dotąd, uważał zaszczytną służbę w mundurze oficerskim za zwyczajną katorgę. Ponieważ od oficerów zawodowych nasłuchał się wiele o zachowaniu się oficera i o wrażeniu, jakie powinien wywoływać, nadrabiał miną w sposób wzbudzający politowanie.
Drzemiący przy piecyku ordynans komendy dworca, stary pospolitak, na jego widok powstał niedbale i z wyzywającym lekceważeniem. Poznał się od razu na wartości służbowej lejtnanta.
– Chciałem rozmawiać z panem komendantem dworca. Ordynans z wyraźnym brakiem szacunku podrapał się po głowie.
– Pana komendanta dworca nie ma – odrzekł i po małej przerwie dodał dla świętego spokoju – panie lejtnancie. Lejtnant poprawił binokle na nosie.
– Proszę go zawołać, sprawa jest bardzo ważna.
Stary ordynans popatrzył na lejtnanta, jakby pytał: “Czy może być dla mnie ważniejsza sprawa, jak iskanie się przy ciepłym piecu?” – i wyszedł z widocznym niezadowoleniem. Lejtnant usiadł na taborecie i ponuro zapatrzony w buzujący w piecyku ogień wzdychał smętnie i półgłosem klął. W kilka minut później przyszedł odwołany od kart u zawiadowcy stacji kapitan i z niechęcią przywitał lejtnanta. Ten ostatni przedstawił się z wielkim szacunkiem i na zapraszający gest kapitana usiadł przy stole.
– Czym mogę panu służyć, panie lejtnancie? – zapytał kapitan.
– Melduję posłusznie, panie kapitanie, że jestem dowódcą transportu koni i jeden z nich właśnie, wierzchowy koń pana generała von Kreissa, dowódcy 6 dywizji górskiej, zdaje się zachorował. Pozwalam sobie prosić pana kapitana o udzielenie mi pomocy sanitarnej w myśl instrukcji – tu lejtnant wyjął z kieszeni odbitą na powielaczu instrukcję otrzymaną przed wyjazdem i uderzył po niej palcem – gdyż obawiam się, że koń może zdechnąć.
Kapitan odgryzł kawałek ustnika i wypluł go na podłogę.
– Na czym pan opiera swoje obawy, panie lejtnancie?
– Koń leży na podłodze i nie przyjmuje pokarmów, panie kapitanie, sądzę, że coś mu dolega.
– Nie przyjmuje pokarmów – powtórzył kapitan ironicznie – i leży na podłodze, hm…
Lejtnant poprawił ciągle opadające binokle.
– Tak jest, panie kapitanie. Żołnierze tłumaczą to chorobą, której ustalić nie mogę. Poza tym nie znam środków zapobiegawczych. Proszę więc pana kapitana, w myśl instrukcji, o udzielenie pomocy, gdyż…
Kapitan chciał odgryźć jeszcze kawałek ustnika, ale pozostało go już za mało, więc wypluł wszystko. Po czym splótł ręce na stole i wpatrzył się w lejtnanta takim wzrokiem, jak psychiatra sądowy patrzy na przestępcę w obliczu sądu, kiedy ma wydać orzeczenie. Wyniki obserwacji musiały być bardzo smutne, gdyż głęboko westchnął. Tym samym tonem, jakim do niego mówił lejtnant, tonem ściśle urzędowym i takimże stylem, kapitan odpowiedział z iskierkami ironii w oczach:
– Nic panu nie pomogę, panie lejtnancie. W składzie Bahnhofskommando nie jest, jak dotąd, przewidziany etat weterynarza, a ja, jak pan widzi, jestem z oddziałów saperskich i na koniach znam się tyle, ile pan na lokomotywach. Jedno, co mogę dla pana uczynić, to komisyjnie zastrzelić konia i wystawić panu zaświadczenie, żeby się pan mógł przed swoim dowódcą wykazać, iż konia nie mógł pan uratować. Oto i wszystko. Lejtnant popatrzył na niego z przerażeniem.
– Zechce pan kapitan zrozumieć, że jest to koń pana generała! Poza tym każą mi za niego zapłacić z mojej gaży…
– Ma pan zupełną słuszność. – Kapitan uprzejmie skinął głową. – Zresztą jeżeli nie zastrzelę konia komisyjnie, to nie ulega wątpliwości, że nie utrzymawszy pomocy sanitarnej zdechnie sam. Dobrowolnie.
Kapitan westchnął.
– Takie wypadki zdarzają się czasami i wierzchowym koniom panów generałów, niestety. Bądź co bądź protokół stwierdzający zejście konia otrzyma pan ode mnie, to jest w mojej mocy.
– Przepraszam bardzo pana kapitana. W przepisach jest powiedziane, że – lejtnant otworzył instrukcję i kapitan podniósł z westchnieniem oczy na sufit – “od odpowiedzialności materialnej dowódca transportu może być uwolniony jedynie w tym wypadku, kiedy koń zdechł w miejscu, gdzie nie było żadnej władzy wojskowej, która by, w myśl obowiązujących rozkazów, była obowiązana do udzielenia pomocy, lub też jeśli mimo obecności takiej władzy pomoc ta, z winy tejże władzy, została opóźniona, lub też jeśli udzielenie natychmiastowej pomocy nie mogło mieć miejsca z powodu siły wyższej, nie określonej niniejszą instrukcją. W takim wypadku jednak rzeczony koń lub inne zwierzę pociągowe (muł, osioł, byk, pies taborowy) nie może być pogrzebany, zanim powołana z najbliższego garnizonu komisja weterynaryjna nie ustali protokolarnie: § a – przyczyny zasłabnięcia konia, § b – przyczyny, dla której nie udzielono mu natychmiastowej pomocy, § c – bezpośredniej przyczyny zejścia, § d…”.
Nawiasem trzeba dodać, że instrukcję tę, jak zresztą wszystkie instrukcje austriackie, cechowało tak zwane austriackie gadanie.
– Bardzo to jest interesujące, co mi pan recytuje, panie lejtnancie – przerwał kapitan zgryźliwie – przyznaję całkowitą słuszność zawartym w pańskich przepisach poglądom. Ale lektura i pański paragraf nic tu nie pomogą i koń czy inne zwierzę pociągowe zdechnie wbrew wszelkim instrukcjom, proszę pana. Jeszcze raz panu zaznaczam, że pomocy udzielić nie mogę. Dziwię się, że się pan tak przejmuje tym koniem. Czy ten wierzchowiec to jaki pański krewny? Ludzie giną tysiącami i nic, a tu nagle tyle kramu o konia.