Литмир - Электронная Библиотека

– Ależ to jest koń wierzchowy pana generała von Kreissa… Kapitan zrobił taki ruch ramionami, jakby coś z siebie otrząsał.

– Czy sądzi pan, że konie panów generałów są nieśmiertelne?

– Pozwoli pan, kapitanie, że… Kapitan powstał.

– Pozwalam panu na wszystko, panie lejtnancie. Rozbierz się pan do naga, stań pan na głowie między torami i udawaj pan semafor, ale nie morduj mnie pan więcej tym koniem…

– Panie kapitanie, pozwalam sobie zameldować, że jeśli koń…

– Ach, Du lieber Gott im Himmel! (Ach, Ty dobry Boże w niebie!). Ale uparty z pana młodzieniec! Czy da mi pan spokój z tym przeklętym koniem? Tłumaczę panu jak rodzonemu bratu, a pan swoje. Tak nie można, panie lejtnancie! Zechce pan wziąć pod uwagę mój stopień i wiek, panie lejtnancie. Rozumiem, że to jest nieprzyjemne, kiedy takiemu koniowi wpadnie do łba pomysł zdychania na obcej stacji na złość swemu dowódcy transportu, ale na to nie ma sposobu.

Kapitan przerwał i podrapał się po policzku.

– Może mu przejdzie – pocieszał zmartwionego lejtnanta. – Czy nie byłoby wskazane, panie lejtnancie, zrobić mu gorący okład na brzuch? Ludziom takie rzeczy pomagają. Nie? No, proponuję tylko. Myślałem, że to można.

Do izby wszedł feldfebel kancelaryjny.

– Czy nie zna pan przypadkiem, feldfeblu, jakiego weterynarza w tej przeklętej dziurze? Może jest tu ktoś (taki znający się na końskich chorobach? Panu lejtnantowi chce zdechnąć koń wierzchowy pana dowódcy dywizji górskiej.

– Weterynarzy, panie kapitanie, tutaj nie ma, ale na stacji mamy przejezdny patrol weterynaryjny. Kapitan uderzył się w czoło.

– Ach, prawda, ten bałwański kapral!

– Tak jest, panie kapitanie!

– Gdzie on jest? – zapytał lejtnant.

– Pan lejtnant pozwoli ze mną.

Zgnębiony oficer wyszedł za feldfeblem na peron. Feldfebel polecił mu czekać na siebie, a sam wszedł do baraku stacji odżywczej.

“Patrol weterynaryjny” zajęty był w tej chwili grą w dwadzieścia jeden na dwa banki. Przy jednym rej wodził Baldini, przy drugim ogrywał personel stacji odżywczej kapral “san.-wet.” Bazyli Krćić z takim zapamiętaniem, że nie dojrzał feldfebla, dopóki ten nie podszedł do niego i nie trącił go w ramię.

– Chodź pan, panie kapral! Musi pan udzielić pomocy koniowi wierzchowemu pana generała dowódcy dywizji górskiej.

Kapral “san.-wet.” przymknął na chwilę oczy, potem je szeroko otworzył i wpatrzył się w stojącego nad nim feldfebla.

– He? Przykro panu odejść od takiego banku, co? Ja tu pogram trochę za pana. Idź pan prędzej, bo lejtnant czeka na peronie.

– Lejtnant?

– Dowódca tego zdychającego konia. No – feldfebel odsunął Kanię i usiadł na jego miejscu – czy pan ciągnie do siedemnastu, panie kapral?

Kania spojrzał na feldfebla trochę nieprzytomnie.

– Co robić, Haber? – spytał po chwili po polsku.

– Pan kapral weterynaryjny musi tego konia ratować – z zimną krwią odpowiedział Haber i dmuchał dalej w wyciągniętą ostrożnie kartę. – Masz teraz prawo zbić mordę Szökölönowi za ten dokument.

Szökölön wzruszył ramionami.

– Masz kłopot? – Nachylił się do ucha Kani i poufnie doradzał: – Powiedz, że trzeba mu koniecznie zrobić lewatywę. Kania spojrzał na niego wrogo i zgrzytnął zębami.

– Tobie, draniu, przydałaby się lewatywa z terpentyny i dziegciu! Tyś mnie tak sprytnie ubrał!

– Nie ciskaj się, bo ci dobrze radzę. Powiesz, że nie masz przy sobie instrumentu i wyjdziesz w porządku z tej historii.

– Pójdziemy obaj.

Szökölön niechętnie się skrzywił.

– Może twój dobry duch co doradzi.

– No idź pan, panie weterynarzu, bo lejtnant czeka – przypomniał feldfebel. – Komu mam teraz rozdać karty?

Kania włożył pas i z westchnieniem wyszedł na peron. Za nim z opuszczoną głową powlókł się Szökölön, który w tej chwili wnosił w myśli pretensję, do swego dobrego ducha za to, że go w taki dokument zaopatrzył.

W słabym świetle lampy elektrycznej, wiszącej na drucie i podrzucanej wiatrem, Kania ujrzał nerwowo spacerującego lejtnanta.

– Melduję posłusznie, panie lejt…

– Wy jesteście ten weterynarz? – szybko przerwał oficer. Kania zrobił grymas, jakby mu garść soli wsypano do ust. – Właściwie, panie lejtnant, to nie jestem weterynarzem… ja jestem…

– Więc cóż oni wariata robią w tym Bahnhofskommando? Zaraz tak zmyję głowę feldfeblowi, że sczernieje.na węgiel.

Kania podrapał się po głowie i nieznacznie, spod oka, spojrzał na oficera.

– Jestem podoficerem sanitarno-weterynaryjnym, panie lejtnant, i ewentualnie mogę…

– No to chodźcie.

Lejtnant ruszył szybkim krokiem i obaj weterynarze, depcąc mu po piętach, szeptem przypominali sobie to wszystko, co wiedzieli o chorobach końskich.

– Najczęściej miewają zołzy – szeptał Szökölön.

– Nosaciznę też miewają.

– Wiem też, że są konie łykawe, ale co to znaczy, nie wiem.

– Najlepiej wykręcić się, że nie masz lewatywy i koniec. Ten cały lejtnant to idiota i nie skapuje się.

Więcej czasu do namysłu nie mieli, gdyż stanęli pod wagonem, w którym paliła się odrutowana stajenna latarnia. Lejtnant wspiął się niezgrabnie i wszedł do środka. Za nim wdrapał się Kania i Szökölön.

W wagonie znajdowało się sześć koni i dwóch żołnierzy, którzy na widok wchodzącego lejtnanta z niechęcią powstali ze słomy.

Jeden z koni leżał na podłodze z wyciągniętymi nogami i łbem.

– To ten – poinformował lejtnant.

Kania stanął nad koniem pana dowódcy dywizji górskiej jak ojciec nad mogiła pierworodnego dziecka. Przypatrzył się spod oka żołnierzom, po czym zaszedł od strony łba, nachylił się i przyglądał się wyszczerzonym zębom generalskiego rumaka. Szökölon tymczasem obmacywał koniowi boki z takim samym znawstwem jak Kania i kręcił głowa.

– A wy co za jeden jesteście? – zapytał lejtnant.

– To mój pomocnik, panie lejtnant – zameldował Kania.

Obaj żołnierze usunęli się na stronę, aby nie przeszkadzać panom doktorom, i pociągając nosami patrzyli na te fachowe oględziny. Kania przykucnął nad łbem i zajrzał koniowi w ślepia. Jeden z żołnierzy odezwał się półgłosem do drugiego:

– Ten weterynarz je taki mondry jak i my, a może i durniejsy, wis?

Kania drgnął, kiedy usłyszał polski język,

– Polacy? – szybko zapytał.

– Polak – odpowiedział żołnierz.

– Gadaj, co temu koniowi jest, prędko!

– Was für Geschwätz? (Co za ględzenie?) – przerwał lejtnant, – Zbadajcie konia, kapralu, i nie romansujcie, bo tymczasem zdechnie.

– Pytam ich co ten koń żarł, panie lejtnant – odpowiedział Kania po niemiecku i dodał po polsku, nie odwracając oczu od łba: – Co mu jest, gadaj bracie.

– Pieron go ta wi, panie kapral – odpowiedział żołnierz – musi zezar co takiego i męcy go.

– Będzie co z niego czy nie?

– Jak się uwalił we Widniu, tak leży i fertyg. Widzi mi się, ze kolki go sparli.

– Czy ten bałwan zna się na tym?

– Cholerę… kobyły od ogiera nie odróżnia.

Kania odetchnął pełną piersią i Szökölön, patrząc na niego, nabrał pewności siebie. Odchylił koniowi górną wargę i patrzył badawczo. Potem zdjął latarnię z haka i poświecił. Przez chwilę obaj patrzyli na konia i kręcili głowami.

– Nun? (No?) – zapytał lejtnant z niepokojem.

– Koniowi temu już nic nie pomoże, panie lejtnant orzekł fachowo Kania. – On ma kolki z piasku.

– Z czego? Przecież konie nie jedzą piasku.

– Tak jest, nie jedzą, ale owies musiał być zanieczyszczony piaskiem i koń dostał zapalenia kiszek. Robi wrażenie, jakby już kilka dni chorował.

Lejtnant wyraźnie posmutniał i patrzył żałośnie na konia, jakby z wyrzutem, że zdycha akurat wtedy, kiedy on go przewozi.

– I co teraz właściwie trzeba zrobić? Jest jakiś ratunek dla niego?

– Nie ma. Trzeba zastrzelić, niech się nie męczy i tyle.

Zupełnie przybity tym orzeczeniem lejtnant wydobył z kieszeni złożoną instrukcję i zaczął ją czytać pod latarnią. Żołnierze gwarzyli tymczasem z Kanią półgłosem. – Skąd? Ze Lwowa? – My spod Nowego Targu. Papierosy pan kapral ma? Dajcie pokurzyć. Co będzie z koniem? – Nic nie będzie, trzeba mu zrobić lewatywę i wyzdrowieje.

Lejtnant włożył instrukcję do kieszeni i z westchnieniem zwrócił się do wyjścia.

– Chodźcie, kapralu, ze mną do pana komendanta dworca i powiedzcie mu, co jest koniowi. Jeżeli ma być zastrzelony, to wy też będziecie musieli podpisać protokół.

Kania wysiadł za lejtnantem, a za nim Szökölön. Drogę do stacji zagrodził im jakiś pociąg wiozący artylerię, jak to można było osądzić z platform naładowanych działami, których lufy, owinięte brezentem, sterczały ku górze. Z wagonów zaczęli wysypywać się żołnierze z menażkami i manierkami i ustawiać się w dwa szeregi. Sygnał trąbki zapowiadał obiad. Musieli teraz za lejtnantem obchodzić cały długi pociąg. Kiedy weszli na peron, lejtnant zauważył komendanta dworca otoczonego grupą oficerów, który skinął mu głową. Lejtnant podszedł do niego.

– Ma pan szczęście panie lejtnancie. W tym pociągu jest lekarz weterynaryjny i będzie panu mógł pomóc. Pan major pozwoli, że poproszę tego lekarza na małe oględziny?

– Jeżeli nie jest schlany, może go pan wziąć. Jak długo będzie trwało to branie obiadu, panie kapitanie.

– Ilu ludzi? Trzystu? Jeżeli pan major chce napoić konie, to potrwa około dwóch godzin. Mamy tylko jedną studnię z dobrą wodą.

Kania, usłyszawszy radosną wiadomość o weterynarzu, pociągnął Szökölöna za rękaw i nieznacznie zmieszali się ze snującymi się żołnierzami. Szybko szli do baraku stacji odżywczej, zapchanego teraz żołnierskim tłumem.

– Zbierajcie się prędko! Musimy wyrywać!

– Co się stało? – zapytał Haber, wyciągnięty na kocach.

– Zapytaj się tego drańskiego ducha. – Kania wskazał ręką na Szökölöna, który w milczeniu szybko nakładał plecak.

– Dlaczego się zbieramy? – zapytał Baldini. – Dokąd właściwie idziemy?

– Nie pytaj, tylko ubieraj się, musimy wiać, żeby nie wpaść…

– Ale gdzie pojedziemy teraz, kiedy żadnego pociągu nie ma?

– Pójdziemy. Stąd musimy się spalić, bo nam zaraz za tę końską diagnozę powiedzą kilka słów. Tylko czekać na żandarmów. Poradziłem temu bałwanowi lejtnantowi zastrzelenie konia, a tu akurat zajechał pociąg z artylerią i weterynarzem. Mają mnie szukać, to już wolę im się sam usunąć. Jazda, idziemy! Wychodzić pojedynczo i czekać na mnie przy końcu peronu.

54
{"b":"90999","o":1}