Литмир - Электронная Библиотека

W BUDAPESZCIE

Budapeszt jest pięknym miastem. Aby zwiedzić wszystkie osobliwości tego pięknego grodu, dwóch dni, na które opiewał dokument, było stanowczo za mało. Trzeba przecież było wziąć pod uwagę rozmaitość różnych lokali rozrywkowych, nastręczających sposobność do wielu wrażeń. Poza tym trudno zaprzeczyć, że mieszkanki Budapesztu są rzeczywiście ponętnymi niewiastami,

– Mam jeszcze trzy czyste blankiety dokumentów podróży i przeszło tysiąc koron – mówił rankiem trzeciego dnia Kania – nie widzę więc potrzeby takiego raptownego wyjazdu z Budapesztu.

– Mieliśmy jechać do Wiednia – zauważył Haber.

– Na punkcie Wiednia dostałeś jakiejś manii. Zdążymy.

Z wyjątkiem Habera, któremu tęskno było do żony, wszyscy byli za przedłużeniem pobytu w Budapeszcie. Nowy dokument usprawiedliwiał ich pobyt w mieście koniecznością pobrania masek gazowych dla dywizji walczącej nad Piavą, a czynność ta wymagała, według tego dokumentu, całego tygodnia. Feldfebel w komendzie miasta nie widział przeszkód do wystawienia indywidualnych przepustek na podstawie dokumentu podróży, opatrzonego zresztą nie tylko nieczytelnym podpisem, ale i słabo odciśniętą pieczęcią; Kania wolał bowiem uniknąć sytuacji, w której musiałby udowadniać, że w numerze dywizji, do której mieli należeć, zamiast trójki wyszła ósemka lub odwrotnie.

Podoficerowie komendy miasta mieli jednak dużo roboty i nie zwracali na takie rzeczy wielkiej uwagi, tym bardziej że Kania zameldował się wieczorem, a oświetlenie w komendzie miasta było słabe; po wtóre, jego ordery i pewność siebie nakazywały szacunek, jaki zresztą zawsze czuje podoficer tyłowy do podoficera z frontu.

Dzięki przepustkom mogli chodzić oddzielnie. Szökölön przewodził Haberowi z Hładunem. Baldiniego wziął sobie do towarzystwa Kania, mianując go jednorocznym ochotnikiem, co razem z naszyciem odznak na rękawach kosztowało dwie korony; był to sposób na żandarmów, którym przyjaźń feldfebla ze zwykłym szeregowcem mogłaby się wydać podejrzana. W Budapeszcie w owym czasie największym powodzeniem cieszyły się restauracje, w których usługiwały kelnerki. Działo się to po części z tego powodu, że zabrakło mężczyzn, a po wtóre lokale takie zyskiwały na atrakcyjności. Do takiego lokalu, z którego na ulicę wydobywały się dźwięki orkiestry cygańskiej, drugiego dnia pobytu w Budapeszcie weszli i zajęli stolik: Szökölön, Hładun i Haber. Natychmiast podeszła do nich czarnowłosa i czarnobrewa kelnerka. Obrzuciła ich bacznym spojrzeniem i usłużnie czekała na zamówienie. Było ono widać bardzo skomplikowane, gdyż musiała uciec się do pomocy bloczka. Ogromne dwie sale zapełnione były tłumem wojskowych odzianych w szare mundury.

Kapela cygańska wygrywała wiedeńskie walczyki i popularne melodie węgierskich czardaszów, które znakomicie podnosiły nastrój publiczności, przytupywania zaś wojskowych oraz tu i ówdzie rozlegające się urywki granych melodii wskazywały na to, że staremu prymiście cygańskiemu w czerwonej, szamerowanej kamizelce dobrze są znane gusta gości.

Znaczone krwią i kośćmi ludzkimi szlaki śmierci, ciągnące się wzdłuż Europy i przerzynające ją w kilku kierunkach, były daleko i rzężenia konających nie dochodziły do wesołych kawiarń i restauracji z damską obsługą.

Niektórzy wojskowi mieli mundury poplamione rdzawymi plamami, które niełatwo dawały się zmyć z szarego materiału, w jaki odziewano mięso armatnie. Wczoraj śmierć szczerzyła zęby do takiego gościa, dziś on sam szczerzy je do dziewczyny, aby jutro szczerzyć je, być może, w trupim uśmiechu, do słońca, na skalnych cmentarzach włoskiego frontu.

Tutaj jednak nie myślano o tych przykrych rzeczach. Szökölön jedząc przyniesiony kotlet był z niego po kilku kęsach niezadowolony i przywołał kelnerkę.

– To jest podeszwa.

– I to podeszwa z nie wyprawionego rzemienia – uzupełnił Haber.

– Niech no panienka obejrzy kucharce trzewiki, czy nie zgubiła zelówki. Mogła ją przez omyłkę włożyć na patelnię i usmażyć.

– Jeżeli kotlety są twarde, można je jeszcze podsmażyć.

– Dziękuję, używanych kotletów nie jadamy.

– Może panowie zamówią co innego. Mogę zamienić. Mamy świeżą baraninę.

– Baraniny, czarnulko, mamy dosyć na froncie. Gdyby tak, na przykład, jaką indyczkę albo, dajmy na to, bażancinę, to owszem, zamieniaj pani…

– Oho!

– Co, “oho”, wyginęły wszystkie? Drobiu się jeszcze nie asenteruje do służby na froncie.

– Bardzo to drogie, proszę pana, w dzisiejszych czasach. Może panowie życzą sobie skosztować firmowego gulaszu? Szökölön zmrużył oko.

– Ja jestem Madziar, filutko, i m n i e na firmowy gulasz nie nabierzesz. Od pięciu dni chodzę po Budapeszcie i ani jednego kota nie spotkałem – mówił patrząc ubawionej kelnerce w oczy – a im mniej kotów na ulicach, tym więcej tego firmowego gulaszu w restauracjach.

– Więc co panowie sobie życzą?

– Parówek, dziecko kochane. Osiem par z chrzanem. Tylko żeby mi która nie zaczęła wierzgać na talerzu. Konie węgierskie bywają narowiste…

– Mamy tylko wieprzowe… Ale panowie wybredni, swoją drogą.

– Jeżeli się wstępuje na kilka dni z frontu do kraju i jutro się tam wraca, to trzeba sobie użyć, nie? Kelnerka ze współczuciem westchnęła.

– Żeby się ta wojna już skończyła…

– Po co? Chyba wy na wojnę nie możecie narzekać.

– Mam męża na froncie rosyjskim.

– E… taki to tam front. Żeby na włoskim, tam, gdzie my, to co innego. Na rosyjskim grają z bolszewikami w karty i obrabiają moskiewki.

– Bezwstydny pan jest!

– Ma pani słuszność. Rzeczywiście jestem bezwstydny – przyznał Szökölön – ale to nie moja wina. Niech pani popatrzy na te gęby. To oni mnie takim zrobili. Przed wojną nie powiedziałem nigdy brzydkiego słowa. A to takie ordynarne bestie… niech pani nie ucieka! Herstellt!… uciekła.

Do stolika podeszła jakaś starsza kobieta ze skrzynką zawieszoną na ramieniu.

– Może panowie kupią papierosów od biednej kobiety?

– Mamy swoje.

Stara nachyliła się do Hładuna.

– A może kokainy?

Hładun przecząco pokręcił głową.

– Co ona tobie gada? – zapytał Szökölön. – Niech no paniusia ze mną porozmawia.

– Mogę dostarczyć kokainy, morfiny i eteru – tajemniczo szepnęła mu do ucha.

– A na co nam to? – ze zdziwieniem zapytał Szökölön.

– Jak to na co? Narkotyk… humor się poprawi.

– Narkotyk, he… he… diabli mi po narkotykach, wiem, jak się po nich humor poprawia, miałem kiedyś operację ślepej kiszki i przekonałem się, co narkotyk potrafi. Nie życzę pani tak rzygać jak ja wtedy po tym narkotyku! Dziękuję!

– Widzę, że panowie są solidni żołnierze – powiedziała stara półgłosem i dodała poufnie: – Mam dwie siostrzenice. Śliczne młode kobietki, mężowie na wojnie. Może panowie pójdą ze mną. Niedaleko. Lepiej się można będzie zabawić u nich niż tu.

– Jawohl… siostrzenice. A do kontroli chodzą? Stara łypnęła okiem.

– Porządne kobietki, panie żołnierzu.

– To po co pani zaprasza do porządnych, babuniu? Będziemy z nimi śpiewali kolędy? Nas się tylko do nieporządnych zaprasza.

– Ale pewnych – wtrącił Haber. Stara rajfurka odeszła,

– Ma te siostrzenice na każdej ulicy, stara czarownica. Narkotyk mi proponuje, no…

Po kolacji wyszli na świeże powietrze. Najpierw pętali się po gwarnych ulicach, wreszcie, na propozycję Habera, któremu mijający go żandarmi przysparzali ściskanie w dołku, poszli do kina. Grano jakąś głupią komedię, która znakomicie poprawiła humory.

Szökölön wypił tego dnia więcej niż zwykle i z tej racji zachowywał się trochę hałaśliwie, co oczywiście nie wszystkim się podobało. Toteż siedząca przed nim jejmość w dużym kapeluszu, ozdobionym małą wypchaną ptaszarnią, zniecierpliwiona chóralnym odczytywaniem napisów, odwróciła się i surowo spojrzała na Szökölöna. W ciemności zobaczył tylko białka wytrzeszczonych na siebie oczu i usłyszał coś sceptycznego o swoim rozumie.

– Zapłaciłem za wejście i mam prawo czytać. Na to są napisy, żeby je ludzie czytali, madame. A głuchoniemy nie jestem. Może pani też czytać głośno. Proszę bardzo, wcale mi to nie przeszkadza.

– Kiedy się jest pijanym, nie idzie się do kina, tylko do łóżka.

– Z kim, szanowna pani? – podchwycił Szökölön. Białka znacznie się powiększyły.

– Chyba nie ze mną, drabie jeden! Cóż to za zachowanie! To ma być porządny żołnierz… no!

– Więc jestem nieporządny? Okropnie mnie pani zmartwiła.

– Nie gadam z panem, pijanico! I radzę siedzieć cicho, bo będzie źle. Do plackomendy jest niedaleko.

Na wzmiankę o komendzie placu Haber pociągnął Szökölöna za rękaw.

– Daj spokój, po co ją zaczepiasz?

– Ona mnie zaczepiła pierwsza.

Z dalszych rzędów dały się słyszeć syki, jak z dużego wężowiska.

– Cicho tam!

Ci, którzy prosili o spokój, snadnie się zawiedli, gdyż nie znali Szökölöna. Powstał i odwrócił się.

– Mam prawo czytać napisy czy nie? – rzucił w tłum głośne zapytanie. – Chcę zobaczyć tego, który mi zabroni!

– Nie hałasować tam!

– Siadać, do diabła!

– A może mnie się już nie chce siedzieć? – huknął znowu Szökölön.

– Zawołać portiera!

Coraz więcej osób zwracało uwagę na rozlegającą się w ciemności konwersację i Hładun pociągnął Szökölöna za jeden rękaw, a Haber za drugi.

– Siadaj, do cholery! Chcesz biedy?

– Nie usiądę! Mam się bać stada cywilów? Ja? Frontowy żołnierz? Zapłaciłem za bilet i mam prawo czytać napisy. Komu się nie podoba, niech mi to powie w oczy.

– Nie drzyj się, bestio – ostrzegł Haber – bo pójdziemy do hotelu i zostawimy cię samego.

Szökölön zdecydowanie stanął na krześle, przy czym dla równowagi oparł się ręką o kapelusz siedzącej przed nim damy. Teraz dopiero rozpętała się burza na serio. Z tylnych rzędów dały się słyszeć nawoływania, gwizdy, syki, z przodu śmiechy, a nad tym wszystkim dominował histeryczny pisk właścicielki spostponowanego kapelusza, którego ozdoba – dwa piękne ptaszki – zostały sprasowane na duszoną potrawkę.

Hładun i Haber widząc, co się święci, usiłowali rozjuszonego Szökölöna ściągnąć na podłogę, ale ten mimo szarpania trwał zwycięsko na krześle jak posąg księcia Sabaudzkiego na granitowym cokole.

40
{"b":"90999","o":1}