Литмир - Электронная Библиотека

KATASTROFA

Graz był najjaskrawszym przykładem stosunków panujących w monarchii austro-węgierskiej w ostatnim roku wojny. Kiedyś stawiany na równi z Innsbruckiem, “miastem emerytów”, spokojny ośrodek mieszczańskiego życia, płynącego leniwie i bez burz, konserwatywny i szanujący tradycje, dziś zamienił się w gniazdo nędzy. Wygłodzony był doszczętnie. Miasto zapełniali wojskowi, przeważnie ranni i rekonwalescenci, którzy z laskami w rękach łazili po ulicach i otwarcie prosili przechodniów o papierosy lub wchodzili do lokali publicznych, a częściej jeszcze do mieszkań prywatnych i żebrali o chleb.

Mieszkańcy, obdzielani skąpo produktami żywnościowymi na kartki, sami nie mieli co do ust włożyć i wchodzili w kombinacje z podoficerami “prowiantowymi różnych szpitali, od których odkupywali po wysokich cenach to samo, czym dzielili się z głodnymi żołnierzami. Ustępowali im te same porcje, które należały się im ustawowo. Takie stosunki panowały zresztą w całym hinterlandzie.

Gdzieś na kilku frontach odbywały się nie znane w dziejach świata rzezie, narody krwawiły się w walkach o obce im cele, wyrastały lasy drewnianych krzyży, pod którymi spoczywały porozrywane szczątki żołnierzy skazanej na zagładę monarchii, a na tyłach panowała orgia ucisku, kradzieży i łupiestwa. Istny sabat złodziejski, nieokiełzany i nie powstrzymany, ogarniał wszystko. Władze były skorumpowane od szczytu do podstaw, karność stała się pustym dźwiękiem i tylowiekowa praca dynastii habsburskiej nad scementowaniem zagrabionych kiedyś obszarów okazała się fikcją.

Orędzia ostatniego cesarza, zaczynające się sakramentalnym An meine treue Völker (Do moich wiernych ludów), wywoływały kpiny i pogardę. “Wierne ludy” przestały już wierzyć nawet orędziom cesarskim, nauczono się tej niewiary na komunikatach wojennych i kłamliwej prasie propagandowej. Wszystko gniło i zapadało się w otchłań.

Szczęśliwie “zadekowani” na tyłach dowódcy i komendanci mieli na oku tylko jeden cel – kraść. Niejeden ostentacyjnie obnosił przypiętą do munduru szpilkę z napisem “Boże, ukarz Anglię”, a jednocześnie okrężną drogą lokował swoje kapitały w bankach angielskich.

Długie “ogonki” kobiet wystających pod sklepami żywnościowymi już od wieczora, aby po całonocnej męce móc kupić funt mąki, były najtragiczniejszym obrazem wyczerpania wojną. Wiara w zwycięstwo trwała tylko w tych sferach wyższych, które nie stykały się z tymi obrazami. Lud już nie wierzył. Z wynędzniałych twarzy urlopowanych z frontu do kraju żołnierzy czytało się wyraźnie wynik czteroletnich zmagań, zawierający się w jednym słowie: przegrana.

Kania już na dworcu w Grazu stracił humor, kiedy mu oznajmiono, że w bufecie, poza piwem i winem oraz podejrzaną herbatą, słodzoną sacharyną, nie można nic kupić do zjedzenia i wypicia. Pozostawił towarzyszy w jakiejś mleczarni obok dworca, gdzie po wielkich trudach nakłonili właścicielkę do poczynienia starań w kierunku zdobycia chleba na śniadanie, i poszedł do miasta, aby, jak mówił, zebrać informacje i poszukać jakiejś “meliny”, gdzie by można było zamieszkać. W jednej z restauracji, zapełnionej żołnierzami, zaczepił rannego w nogę bladego cugsfirera i wdał się z nim w rozmową przy piwie. Cugsfirer opowiedział mu rzeczy, które wpłynęły na niego deprymująco.

– Jeżeli pan ma pieniądze, to owszem, nie będzie pan cierpiał głodu, ale bez pieniędzy – klapa.

Kania obdarzył rannego cugsfirera papierosami i powrócił do towarzyszy.

– Aleśmy trafili, przyjaciele! Nie trzeba było nam w ogóle ruszać się z Węgier. Tu jest pustynia głodu i nędzy.

– Nie bardzo głodna ta pustynia, kiedy mogłem kupić kilka konserw wołowych – zauważył Haber. – Za forsę wszystko dostaniesz. Wyszedłem kupić gazetę i spotkałem jednego Żydka, uciekiniera z Galicji. Mówił mi, że można mieć wszystko.

– A skąd brać tę forsę?

– Ile jeszcze mamy?

Kania włożył rękę w tylną kieszeń spodni i zmartwiał. Zmiana na jego twarzy nie uszła uwadze towarzyszy.

– Co się stało?

Siedział wpatrzony w Szökölöna, jak sparaliżowany.

– Nie mam portfela – odpowiedział po chwili, jakby krztusząc się.

Ze wszystkich kieszeni kurtki i spodni wykładał na stół papiery, ale nie znalazł między nimi zguby. Cios był rzeczywiście dotkliwy. Patrzyli na to i zasypali go pytaniami. Kania ponuro zaklął.

– Wyciągnęli mi z kieszeni. Przypominam sobie teraz. Pewno tam, gdzie piłem piwo. Pełno było różnych łazików i kiedy stałem przy bufecie, któryś z nich okradł mnie.

– I nic nie czułeś?

– Żebym czuł, bałwanie, to nie wyciągnęliby mi. Najgorsze, że nie ma dokumentu.

Zaczęli się naradzać nad niespodzianie wynikłą sytuacją. A była ona rzeczywiście ciężka i groźna. Każda chwila mogła przynieść katastrofę. Pierwsza kontrola mogła ich od razu pogrążyć w niedolę, z której było jedno tylko wyjście – pod słupek.

– Wracamy na dworzec – zdecydował po namyśle Kania.

– Po co?

– Wciśniemy się w jaki kąt, a potem może się co wykombinuje. Pęta się tutaj tylu żandarmów, jak nigdzie, a w tłumie łatwiej jest zwiać i schować się.

Aby uniknąć niepożądanej zaczepki snujących się patroli i żandarmów, po raz pierwszy od czasu ucieczki z aresztu szli środkiem ulicy pod dowództwem Kani, który ze srogą miną maszerował na czele.

Ich dziarskie postawy i nowe umundurowanie robiły wrażenie i niejeden młodszy stopniem żandarm salutował z szacunkiem, od którego dawno już odwykł. Nikomu nie mogłoby przyjść do głowy, że udekorowany feldfebel wraz z marsowym patrolem – to czterej dezerterzy i zbiegły jeniec wojenny.

Na dworcu weszli w kąt ukryty za olbrzymią sztuczną palmą w poczekalni trzeciej klasy. Zakryci gałęziami tego “egzotycznego” drzewa, rozłożyli się obozem. Kania i Baldini, kierowani jedną myślą, poszli do ustępu dla szeregowych. Uważnie oglądali stereotypowe rysunki, między którymi było wiele bardzo pożytecznych informacji. Wszystkie, dawne i świeże, z datami i bez dat, zgodnie dawały przede wszystkim ostrzeżenia przed dłuższym pobytem w Grazu. Informacja ta dobiła Kanię. Zgodność ta miała ugruntowane przyczyny w regularnym kontrolowaniu dokumentów na dworcu oraz w mnogości żandarmerii i policji wojskowej w mieście.

Z innych napisów dowiedzieli się, że kontrola dokumentów na dworcu odbywa się dwa razy dziennie: rano i wieczorem, około szóstej. Sprytni dezerterzy unikali jej w ten sposób, że w krytycznym czasie wychodzili poza obręb zabudowań stacyjnych i wracali dopiero wtedy, kiedy niebezpieczeństwo już minęło. Poza tym odczytali różne napisy i wierszyki, takie same jak w Budapeszcie, ozdabiające zresztą ściany latryn wojskowych na całym terytorium monarchii i obszarów okupowanych.

– Jesteśmy więc już po kontroli porannej i mamy spokój do szóstej.

Nieszczęścia zawsze chodzą w parze, ale na naszych bohaterów zwaliło się do razu kilka ich par. W dniu przyjazdu do Grazu panowała dżdżysta pogoda i nasunęła się konieczność zaopatrzenia się w płaszcze, ponieważ wszyscy żołnierze garnizonu paradowali już w zimowym umundurowaniu. To do reszty zepsuło im humor. Kiedy powrócili do poczekalni i weszli do swego “gniazdka”, Kania wyciągnął się na podłodze i polecił wszystkim spać na zmianę.

– Przede wszystkim trzeba się wyspać, a potem, ze świeżym umysłem, obmyślimy coś.

Szökölön i Haber zgłosili chęć do pierwszego dyżuru i usiedli przy pozostałych z gazetami w dłoniach. Olbrzymia poczekalnia była zatłoczona szarymi mundurami podobnie jak na wszystkich innych stacjach, brudna i pełna dymu z papierosów i fajek, w których skwierczały rozmaite ingrediencje, mało mające pokrewieństwa z prawdziwym tytoniem.

Jeden z pętających się żołnierzy, starszy wiekiem landszturmista, kilka razy zajrzał do obozowiska za palmą i w końcu podszedł.

– Macie pieniądze, koledzy? Szökölön i Haber oderwali się od gazet.

– Albo co?

Żołnierz przykucnął obok nich na podłodze.

– Tu jest jeden taki, co ma na sprzedaż rum.

– Dużo ma tego?

– Dwa litry.

– A ile chce?

– Pięćdziesiąt koron.

Szökölön odwiązał plecak i wyjął z niego manierkę wygraną od feldfebla.

– Powąchaj – podsunął landszturmiście pod nos – ładnie pachnie, co? Oficerski, a kosztował mnie sześć koron. Po tej cenie mogę kupić.

– Pójdę się zapytać, a dasz mi łyknąć?

– Najpierw interes. Jak kupimy, to pogadamy. Żołnierz wyprosił od Szökölöna papierosa i odszedł. Niebawem wrócił z jakimś nie mniej wiekowym towarzyszem.

– Niemcy?

– Nie! Japończycy – odrzekł Szökölön. – Robi ci to jaką różnicę?

Przybyły szybko omiótł wzrokiem twarze śpiących, mundury, plecaki, po czym przykucnąwszy wydobył z kieszeni płaszcza manierki.

Szökölön wyjął z kieszeni pugilares i położył go obok siebie,

– Daj no, bracie, najpierw skosztować.

– Najwyżej powąchać – zastrzegł się właściciel manierek – jakby tak wszyscy chcieli kosztować, zostałbym się z pustymi blachami.

– A ja, bracie inaczej nie kupię – oświadczył Szökölön. – nieraz kupiłem już rum oficerski prosto ze studni. A może tam jest benzyna? Albo atrament? Diabli was wiedzą, coście za jedni.

– On jest z tutejszej stacji odżywczej – objaśnił pośrednik – kucharz.

– Tym bardziej chcę skosztować. Najwięksi złodzieje to kucharze ze stacji odżywczych. Dasz skosztować? Jeśli nie, idźcie do diabła i nie zawracajcie głowy.

Kucharz po krótkim wahaniu nalał odrobinę rumu w wyjęty z kieszeni kubek i podał go Szökölönowi.

– Rzeczywiście rum – orzekł ten po wypiciu. – Bierz forsę!

Kucharz dał pośrednikowi dwie korony i odszedł. Szökölön poczęstował starego landszturmistę łykiem rumu.

– A może wam jeszcze co potrzeba?

– Ty co? Masz tu jakie biuro handlowe?

– Jestem z oddziału wartowniczego na dworcu. Mam różne znajomości i mogę niejeden interes przeprowadzić.

– Jeżeliś taki przemysłowiec, dlaczego żebrzesz? Żołnierz podrapał się po siwiejącym podbródku.

– Oszczędzam, bracie, mam dużą rodzinę w kraju.

Z dalszej rozmowy okazało się, że każdą wolną po służbie chwilę spędza na dworcu, gdzie trudni się intratnym pośrednictwem w różnych transakcjach. Znał złodziejstwa wszystkich magazynierów wojskowych i feldfebli rachunkowych, a nawet oficerów gospodarczych garnizonu, i oferował na sprzedaż wszystko, począwszy od produktów żywnościowych, a skończywszy na oponach samochodowych.

46
{"b":"90999","o":1}