Литмир - Электронная Библиотека

NOWY OBERLEJTNANT

W kilka dni później, przed południem, dinstfirender zebrał kompanię na placu zbiórki w pełnym rynsztunku.

– Poprawić na sobie umundurowanie i oporządzenie. Dinstfirender widocznie osowiał.

– Radzę wam przypomnieć sobie trochę służbę, bo przyjdzie się z wami zapoznać nowy zastępca pana kapitana, pan oberlejtnant von Nogay. Przyjechał z frontu i zdaje mi się, że weźmie się za was. To nie oberlejtnant Giser.

Z kancelarii wyszedł Haber i zbliżył się do feldfebla.

– Zaraz wyjdzie, panie feldfebel…

Dinstfirender przełożył papiery z prawej ręki do lewej i uważnie skontrolował swoje umundurowanie, potem wpatrzył się w drzwi kancelarii z niespokojnym trochę oczekiwaniem.

Kiedy drzwi się otworzyły, wydał komendę i kompania sprezentowała broń.

Wszystkie głowy zwrócone były w lewo, a oczy skierowane na nowego oficera.

Średniego wzrostu, bardzo elegancki, wolnym krokiem zbliżył się do zdającego raport feldfebla i słuchając go patrzył na sprężone, nieruchome szeregi.

– Dziękuję.

Oberlejtnant przyłożył dłoń do czapki i stanął przed środkiem kompanii. Pierwszą rzeczą, która zwróciła uwagę wpatrzonej w niego kompanii, było jego spojrzenie. Patrzył wnikliwie swymi siwymi oczami, w których czaiło się jakieś straszliwe okrucieństwo. Biła z nich pogarda, i żołnierz, którego oczy napotkały oczy oficera, opuszczał wzrok. Oglądał ich bacznie i przesuwał swoje zimne, stalowe spojrzenie kolejno od prawego skrzydła, gdzie stali podoficerowie, po szeregu, metodycznie i badająco.

Głębokiej ciszy nie zakłócało żadne chrząknięcie, nawet oddechy stały się cichsze.

Oberlejtnant stał i obmacywał kompanię wzrokiem, jak jastrząb.

To milczące wzajemne podpatrywanie stało się ciężkie, gdy żołnierze zauważyli, jak oberlejtnant rozkraczył się i założył ręce za siebie.

Stał tak minutę, dwie, trzy i karabiny zaczęły się chwiać. Zdawało się, że nigdy nie wyda rozkazu: “Ruht!”

Potem zaczął się lekko przechylać na rozkraczonych nogach w przód i w tył.

Dinstfirender leciutko chrząknął.

– Proszę wydać komendę “spocznij”! Głos miał głęboki i miękki, ale z chrapliwym zacięciem. Dinstfirender wydał komendę solenniej niż zawsze i żołnierze odetchnęli.

Oficer kiwał się jak przedtem. Kompania patrzyła teraz na niego z większą swobodą.

– Jestem oberlejtnant Franz von Nogay – zaczął niespodziewanie mówić; żołnierze zastygli w napiętym oczekiwaniu. – Przydzielony zostałem na zastępcę dowódcy tej kompanii, pana kapitana Zivancicia. – Oberlejtnant urwał i strzepnął z rękawa jakiś niewidoczny pyłek. – Z tego, co widzę, stwierdzam, że jesteście opuszczeni i jako żołnierze nie przedstawiacie na razie żadnej wartości. Te wartości, które są wam potrzebne i które w całej pełni określają żołnierza, będę się wam starał wpoić z całą energią i wytrwałością, na jakie mnie stać, a pragnę wam oświadczyć, że stać mnie na wiele. Na więcej niż się spodziewacie!

Oficer znowu urwał i przestał się kiwać na nogach.

– Jeżeli są między wami jednostki, które sądzą, że mam jakieś słabe strony charakteru, z których można by osiągnąć korzyści, oświadczam na wstępie, że sąd taki jest mylny. Nie mam słabych stron i jestem z jednej bryły, której ugryźć nie można. Jeśli są między wami tacy, którzy mają niesforny charakter, radzę im spuścić z tonu. Jestem surowy dla siebie i innych i nie znam litości. Miłosierdzie jest mi obce i nie życzę nikomu, aby się przekonał o tym na własnej skórze. Żądam od was posłuszeństwa i sumienności w wykonaniu każdego rozkazu i biada temu, który żądanie moje, w tej chwili wyrażone spróbuje zbagatelizować. Nie mówię nigdy dużo i dzisiejsze moje słowa niech wam głęboko zapadną w mózgi, bo powtarzać ich nie będę. Prędzej może nastąpić koniec świata, niż ja mógłbym dwukrotnie powtarzać to samo. Sądzę, że jestem należycie przez was zrozumiany. Przez pierwsze kilka dni będę się z wami zapoznawał z daleka i chociaż nie będę wami przez ten czas komenderował, będę miał wszystko na oku, żeby lepiej poznać ducha, jaki panuje w kompanii. Powiedziałem szczerze to, co pragnąłem, i mam nadzieję, że równie szczerze wy się do mnie ustosunkujecie, przy czym zwracam uwagę, że jest mi całkowicie obojętne, czy stosunek wasz do mnie będzie dobry, czy zły. Przewiduję raczej nienawiść. Proszę rozpuścić kompanię, dinstfirender.

Oberlejtnant zapalił papierosa i wolnym krokiem odszedł do kancelarii.

W koszarach tego wieczora brzęczało jak w ulu.

Oberlejtnant wywarł wrażenie przygnębiające.

– Jest mały błąd w rachunku – odezwał się po kolacji Kania, siedząc przy stole otoczonym posępnymi kolegami. – I błąd ten on popełnił…

– No?

– Dał się poznać nam, ale myśmy się nie dali poznać jemu. Oto wszystko. Jeżeli miłosierdzie jest mu obce, tym gorzej dla niego, a jeżeli powiada, że się nie da ugryźć, postaramy się udowodnić, że skruszy się prędzej, zanim się tego spodziewa. Na froncie mógł zastrzelić człowieka, ale tu będzie grzeczny.

Podczas lekcji gimnastyki następnego dnia rano Oberlejtnant spacerował między szeregami bez słowa. Chodził, przyglądał się, ale nie zwracał żadnej uwagi ani podoficerom, ani szeregowcom, mimo że niektórzy widząc, że się zbliża, wykonywali ćwiczenia specjalnie niedbale.

W połowie lekcji przyszedł na plac kapitan Zivancić, mrukliwie przyjął raport od oberlejtnanta i z ukosa na niego patrzył, kiedy zaczął z nim spacerować między szeregami.

– Pozwolę sobie zameldować, panie kapitanie, że kompania jest straszliwie rozpuszczona – zaczął mówić w pewnej chwili, kiedy stwierdził, że kapitan nie rozpoczyna rozmowy.

– Wiem o tym.

Oberlejtnant rzucił mu bystre spojrzenie z boku.

– Uważam, że taki stan rzeczy nie odpowiada wymaganiom regulaminów.

– Bardzo pan dobrze uważa, panie Oberlejtnant – sucho przerwał kapitan – ale pragnę panu zwrócić uwagę, że ten stan rzeczy im odpowiada.

Oberlejtnant chrząknął.

– Ponieważ zauważyłem, że pan ma o nich swoje wyrobione już zdanie – mówił dalej kapitan błądząc oczyma po placu – aby zaoszczędzić panu złudzeń, komunikuję, że ci ludzie są politycznie podejrzani i wszelkie próby umoralniania ich w tym stanie rzeczy uważam za bezcelowe.

Kapitan wyjął z papierośnicy papierosa i stukał ustnikiem w wieko.

– Jestem dowódcą tej kompanii przeszło dwa lata, panie oberlejtnant, i nie widzę możliwości urobienia ich do konsystencji wymaganej przez regulaminy.

Oberlejtnant słuchał w milczeniu.

– Rozmyśla pan w tej chwili prawdopodobnie o mojej nędzy moralnej, upadku albo niedołęstwie.

– Ależ, panie kapitanie!

Oberlejtnant podał kapitanowi płonącą zapałkę.

– Dziękuję! Niech mi pan nie przeczy, panie oberlejtnant. Nie wiem, czy pan, wzorem swoich poprzedników, zasięgał o mnie poufnej opinii w dowództwie korpusu albo próbował w tym kierunku wybadać dinstfirendera, bo i to się zdarzało.

– Panie kapitanie, naprawdę…

– Proszę mnie wysłuchać, panie oberlejtnant. – Kapitan kopnął jakiś kamyczek. – Musieli panu prawdopodobnie mówić, że jestem notorycznym pijakiem i również politycznie podejrzanym. Jestem. Jestem Chorwatem, jak to pan mógł odgadnąć z mego nazwiska, i w drugim roku wojny moja lojalność wydała się pewnemu dowódcy korpusu nieco problematyczna. Łez z tego powodu nie wylewam.

Kapitan wypuścił kłąb dymu w górę i mówił dalej tym samym obojętnym tonem, jakby chodziło o kogo innego.

– Co do mego pijaństwa, mają częściowo rację, i przyczyny, które mnie skłaniają do picia, są tak różnorodne, że wymienienie ich uważam za niepotrzebne. Zresztą sądzę, że gdyby pan był na moim miejscu i w mojej skórze, piłby pan tak samo, a może nawet więcej.

– Nie mam pociągu do zapijania się, panie kapitanie. Kapitan przystanął i oglądał swoje buty.

– Z zawodu jestem dyrektorem spółdzielni mleczarskiej i ani mój zawód, ani usposobienie, ani charakter, ani stanowisko społeczne nie były czynnikami, które we mnie wyrobiły pociąg do zapijania się. Źródło tkwi gdzie indziej i cztery ostatnie lata, jakie przeżyłem, usprawiedliwiają mnie przynajmniej częściowo.

Oberlejtnant słuchał z napięciem i jego siwe oczy coraz częściej zwracały się nieznacznie na twarz mówiącego kapitana.

– Jeżeli chodzi o moje dowodzenie tą kompanią, komunikuję panu otwarcie, że jestem dowódcą de nomine [1] , gdyż de facto [2] rządzi arcyzłodziej dinstfirender. Jestem, jak pan widzi, szczery do idiotyzmu. Ludzie znajdujący się w kompanii są najsprytniejszymi na tej szerokości geograficznej łazikami, panie oberlejtnant, i nie przerobi ich żadna propaganda ani szykany… o tym właśnie chciałem z panem mówić.

Kapitan znowu przystanął i spojrzał na niebo.

– Tak. O tym chciałem z panem mówić – powtórzył i bystro wpatrzył się w oczy oberlejtnanta. – Cokolwiek będzie pan chciał uczynić w kierunku poprawienia kompanii środkami regulaminowymi, będę tolerował, chociaż z góry przewiduję niepowodzenie, natomiast na żadne brutalizowanie i pastwienie się nie pozwo1ę i z całą stanowczością temu się sprzeciwię. Widzę, że pan jest z gatunku tych młodych oficerów zawodowych, którzy nie pozbywają się nigdy bezkrytycznego zapału do pracy, jaki nabyli jeszcze podczas pokoju, i że posiada pan dane na pogromcę.

– Panie kapitanie! – rzucił podrażniony oberlejtnant.

– Niech pan mnie wysłucha do końca, panie oberlejtnant, a potem może pan stanąć do raportu z zażaleniem na mnie albo napisać donos do K-stelle, bo i to mi się zdarzyło. Więc o czym ja mówiłem… aha! Posiada pan walory dostateczne do doprowadzenia ludzi do samobójstw i innych desperackich kroków, a ja właśnie kategorycznie sobie tego nie życzę. Czy pan słyszał dokładnie, co mówiłem?

– Słyszałem, panie kapitanie.

– Nie wiem, co panu o mnie mówili i jakie pan sobie o mnie wyrobił zdanie, i przyznaję szczerze, nie zależy mi na tym. Chcę panu tylko zakomunikować, że z wyjątkiem tej smutnej prawdy o moim pijaństwie, inne sądy o mnie są całkowicie fałszywe. Sadysta, patrzący panu z oczu, we mnie jest utajony i rzadko mam go okazję ujawnić… Chciałbym tylko za wszelką cenę mieć do końca tej wojny spokój i pragnę wrócić do normalnego życia bez burzliwych przejść.

[1] de nomine – z imienia, formalnie


[2] de facto – faktycznie, w rzeczywistości


14
{"b":"90999","o":1}