Литмир - Электронная Библиотека

STACJA ZABŁĄKANYCH DUSZ

Po spaleniu się kancelarii w komendzie stacji zbiorczej zapanował chaos. Koszary były zapełnione ludźmi, o których nie wiadomo nic więcej ponad to, że chcą jeść.

Starzy bywalcy opowiadali sobie, że pożar był bardzo na rękę panu komendantowi i reszcie oficerów, gdyż za jednym zamachem uwolnił ich od jakiejkolwiek odpowiedzialności za systematyczne okradanie skarbu państwa.

Przeszło tysiąc rekonwalescentów z “różnych frontów siedziało w koszarach nic nie robiąc, w oczekiwaniu na komisję, która, w myśl rozkazu ministerstwa wojny, miała wcielić wszystkich do oddziałów frontowych. O odesłaniu do szpitala nie było mowy, gdyż rozkaz ministerstwa kategorycznie polecał unikać zwalniania ludzi ze względu na olbrzymie zapotrzebowanie oddziałów frontowych, w których ostatnia, czternasta z rzędu, bezskuteczna ofensywa nad Isonzó czyniła ogromne spustoszenia.

Naczelne Dowództwo stanęło w obliczu wyczerpania rezerwuaru ludzkiego, aby ratować położenie, wystąpiło z desperackim postanowieniem rozpoczęcia jeszcze jednej ofensywy, celem ułatwienia zadania Niemcom we Francji i ostatecznego przełamania oporu zacięcie broniących się Włochów. To, czego nie potrafiły dokonać wyborowe dywizje z początkiem wojny, miały zrobić zdziesiątkowane i wymęczone oddziały, uzupełniane bezwartościowym materiałem ludzkim z różnych stacji zbiorczych, szpitali i zakładów tyłowych. Stworzone specjalne komisje superrewizyjne z bestialską bezmyślnością przeznaczały każdego trzymającego się na nogach żołnierza na front.

“Alles zum Front”! (Wszystko na front!). Prasa pełna była nawoływań do samoobrony przed defetyzmem i dekowaniem się, a rozkazy władz wojskowych były coraz sroższe. Ale gliniany kolos stał nad grobem. Nic już nie mogło uratować monarchii austro-węgierskiej, gdyż gangrena zaszła za daleko i wyczerpane ludy krajów koronnych, ogołocone z mężczyzn, wygłodzone i tropione przez podejrzliwą żandarmerię i policję polityczną, nie miały już sił do stawienia dalszego oporu.

W powietrzu można było wyczuć oczekiwanie na nieuchronny tragiczny koniec czteroletnich zmagań; oczekiwanie to czytano zarówno z twarzy żołnierzy jak i z oczu umęczonych kobiet, które musiały staczać w ogonkach przed sklepami walki o zdobycie kawałka chleba dla głodnych dzieci.

Upiór klęski rozpościerał swoje czarne skrzydła nad ogromnym obszarem państwa habsburskiego; słychać już było jego diabelski chichot, zagłuszający nawet orkiestry grające na froncie marsze pędzonym na śmierć żołnierzom. Gorączkowo szkolone oddziały, ostatnie marszkompanie, zapełnione dziećmi osiemnastoletnimi i starcami pięćdziesięcioletnimi, szły w morderczy ogień artylerii włoskiej z rezygnacją zarzynanych wołów. Upajani obficie wydzielanym rumem, szli do ataku potykając się o trupy kolegów, z hełmami przekrzywionymi na bakier, z pianą na ustach, wyjąc “hurra!”, nic nie widząc i nic nie słysząc.

Nie słyszeli nawet terkotania karabinów maszynowych, które obsługiwane przez specjalne oddziały, posuwały się z tyłu i raziły ogniem próbujących uciekać, aby uniknąć pewnej śmierci na przodzie. Niejednokrotnie cały oddział lub cały odcinek linii bojowej wybuchał naraz diabelskim wyciem, zagłuszanym przez orkiestrę grającą hymn dla podniesienia nastroju. Ludzie szaleli masowo; sanitariusze musieli staczać z nimi walki, zanim zdołali ich uspokoić i odprowadzić na tyły do punktów opatrunkowych, gdzie lekarze stosowali gwałtownie usypiające zastrzyki, po których wariaci dostawali wymiotów i z zawrotem głowy pędzeni byli z powrotem na linię bojową, gdzie, nic nie widząc, ginęli od razu. Żniwo śmierci było obfite; naprędce wykopane groby zapełniane były nie pojedynczymi żołnierzami, ale schwärmweise – po kilkunastu i kilkudziesięciu. W oblany wapnem dół układano porozrywanych na strzępy, pokurczonych nieboszczyków, nieraz w oplotach własnych kiszek, nieraz bez głów, rąk i nóg, nieraz bezkształtne miazgi, w których nie można było nawet rozpoznać człowieka, i zasypywano je naprędce, ponieważ oddziały grabarzy nie miały czasu.

Brzozowe krzyże, przywożone gotowe i stawiane na grobie, opatrzone były napisem podającym liczbę: Fünfundzwanzig Infanteristen des k.u.k… Regimentes (Dwudziestu pięciu piechurów c.k… pułku).

Niedobitki tych straszliwych rzezi znajdowały się właśnie na stacji zbiorczej, uzupełnione ogromnym odsetkiem dezerterów, którzy na wiadomość o pożarze ciągnęli tam ze wszystkich stron, jak do Mekki. Tu mogli być bezpieczni, gdyż wobec bałaganu, jaki panował po zagładzie dokumentów, nie można było sobie wyobrazić lepszego schronienia. Nasi bohaterowie przedostali się w sposób umówiony do koszar stacji, po czym wszyscy znaleźli się bez przeszkód przy kuchni.

Na parterze jednego z bloków koszarowych znajdowała się kantyna zapchana żołnierzami. Kania wszedł tam i z trudem znalazł miejsce dla siebie. Pozostali czekali na podwórzu. Siedzący przy stołach rekonwalescenci rozprawiali o mającej się odbyć komisji. Kania wdał się z nimi w rozmowę. Jakiś wesoły Tyrolczyk objaśnił go szczegółowo o zwyczajach panujących na stacji zbiorczej i od razu, nachyliwszy się, poufnie przyznał się, że jest dezerterem.

– Pluję, bracie, na wszystko. Cztery lata wojowałem, podziurawiony jestem jak sito i jeszcze mnie za to smarkaty kadet będzie prał po mordzie? Powiedziałem grzecznie do widzenia i poszedłem. Tutaj możemy sobie siedzieć chyba do końca wojny. Większego bajzlu, jak w tej Sammelstelle, nie widziałem nigdzie, chociaż w niejednym takim miejscu byłem. Znasz wiedeńską Rotundę? Nie? Szkoda!

– Chodzi o to, że nie wiem, jak się mam zameldować z moją ferajną.

Tyrolczyk uderzył go po kolanie.

– Pójdziecie ze mną od razu do sali, gdzie ja śpię. Jest tam prycz do cholery, rozbierzesz się i masz zaraz prawo robić awanturę, że nie dostałeś kolacji. Podoficerowie zupełnie pogłupieli z tego wszystkiego i nie mogą się doliczyć ludzi. Jeśli cię zapytają, dlaczego nie ma twego nazwiska na liście, powiedz, żeś był w tym czasie w ustępie albo u lekarza, albo u diabła rogatego. Nic się nie bój i stawiaj się z pyskiem, ja tu poczekam przed wejściem na ciebie.

Kania postawił Tyrolczykowi kufel piwa i odszedł od stołu, a kiedy go zasłonili kręcący się po kantynie żołnierze, przysiadł się do jakiejś grupki, z której dosłyszał mowę polską. Dwóch starych żołnierzy siedziało przy mętnej herbacie i pożywiało się suchym chlebem. Każdy niesiony do ust kęs ochraniali podstawioną dłonią, aby się czasem jakaś okruszyna nie zmarnowała i nie upadła na podłogę. Byli wynędzniali, obrośnięci i obdarci.

– Polacy? Podnieśli głowy.

– Jawohl. Pan kapral tyż Polak?

– Polak.

– Siadajcie se… skondeście som?

– Ze Lwowa.

– Aha! Do suprowitu idziecie?

Kania poczęstował ich papierosami i zaczął wypytywać. Byli to górale gdzieś spod Gorlic.

– Jo se ta tom zamestele kwale i nie narzykam… Aby ino menaż lepszejsa była, mogę siedzieć do zwiesny… lepij tu jak w regimencie, wicie?

W stacji zbiorczej znaleźli się skutkiem wyrzucenia z jakiegoś szpitala, gdzie, jak wynikało z ich opowiadania, niezgorzej sobie radzili, aby pobyt w nim przedłużyć. Rozwlekle opowiadali, w jaki sposób można nabyć reumatyzm i jak trzeba symulować chorobę nerek, ale Kanię te szczegóły nie interesowały; kiedy więc potwierdzili informacje podane przez Tyrolczyka, odszedł i pozostawił rodaków zatopionych w medytowaniu nad tym, na jaką chorobę pójdą do szpitala, jeśli zechcą ich wysłać na front.

Odnalazł swoje stadko na podwórzu i opowiedział im wszystko, co usłyszał.

– A co zrobimy z karabinami?

– Karabiny trzeba będzie rzucić – orzekł Szökölön – po diabła nam one potrzebne?

– Nie wiadomo, co się zdarzy. A może się jeszcze przydadzą?

W rogu olbrzymiego podwórza widniała ogromna sterta starej słomy i tam ukryli karabiny po uprzednim odjęciu od nich cennych rzemieni.

– Znajdą, to znajdą, nie znajdą, to sobie w razie potrzeby zabierzemy. Idziemy.

Przed wejściem do kantyny stał z rękami w kieszeniach Tyrolczyk i pogwizdywał. -

– Jesteście? Niezła paczka! Wy tak cały czas razem?

– Spotkaliśmy się w podróżach.

Tyrolczyk poprowadził ich za sobą na drugie piętro i otworzył przed nimi drzwi jednej z sal sypialnych, z której zaleciał ostry zapach środka dezynfekcyjnego.

– W nosie kręci.

– Masz prawo rozpylać sobie sosnowe powietrze lub wodę kolońską – zakpił Tyrolczyk. – Przyzwyczaisz się. Macie tu prycze i kładźcie plecaki.

Sala była mroczna i słabo oświetlona jedną żarówką. Na pryczach ciągnących się wzdłuż ścian leżeli i siedzieli żołnierze. Przez całą długość sali, na środku, stały na krzyżakach szerokie drewniane stoły, również gęsto obsadzone. Gwar rozmów prowadzonych w różnych językach upodabniał tę ogromną izbę do ula. Kiedy się rozgościli, Tyrolczyk wskazał ręką na siedzących przy stołach.

– Przeważnie dezerterzy. Prawdziwych rekonwalescentów może jedna czwarta. Tutaj możecie sobie śmiało gadać, o czym wam się podoba, bez obawy zasypania. Morowe chłopy. Idź teraz do kancelarii i rób awanturę. Potem idźcie wszyscy pojedynczo. Na cugsfirera wsiadaj od razu z pyskiem. Aha, żebyś nie zapomniał – jesteś z dwunastej sali i czwartego plutonu. Nasza kompania jest trzecia, verstanden?

Tyrolczyk porozmawiał z nimi trochę i odszedł do swych rodaków. Każda narodowość trzymała się tu razem i zajmowała inny kąt sali. Czesi obozowali pod jedną ścianą, co można było poznać z daleka po wykaligrafowanym na arkuszu brunatnego papieru i przytwierdzonym do ściany nad pryczami napisie “Česka Beseda”. Nad kolonią ukraińską widniał napis: “Narodnyj Dom”. Polacy, których było tylko kilku, napisali węglem na ścianie: “W jedności siła”. Inne narodowości również ozdobiły swoje kąty różnymi napisami i godłami.

Kania i Haber podeszli na pogawędkę do Polaków, Hładun zaś do Ukraińców. Jeden z Polaków pochodził ze Lwowa i przywitał się z Kanią, jakby go znał od dawna.

– Serwus! Legun czy trep?

– Trep, ale lewy.

– Bryknąłeś? Kania skinął głową.

– To fajno. Masz szlugi? Dawaj, bracie, bo mi si chce palić jak cholera. Mortusiaki jesteśmy.

– Ilu was tu jest?

– Codziennie, bracie, przychodzi świeży transport; który z naszych, to si od razu melduji do nas, ale są we wszystkich salach. Tu można bedzi du końca balu pomieszkać, wicie? Ni mogu dojść do sztandu z nami… fergaterungi nic ni pomagają. Jak rano do śniadania meldowało si z naszy kompanji szyśdziesiunt, to du południa na obiad zamyldowało si piętnaści więcyj. Całkiem z tego rechnungsfirery podurnieli i teraz im już wszystko jedno.

58
{"b":"90999","o":1}