Przyłożył dłoń do czapki bez daszka i wszedł w gęstwinę. Słoweniec z Szökölönem poszli na poszukiwanie kartofli i po półgodzinie wrócili z pełnym plecakiem. Szökölön wydobył z kieszeni zawiniątko z solą.
– Dostałem to od jakiegoś chłopczyka. Powiada, że jego tata zginął na wojnie, i pobiegł z pola do domu po mamusię, bo mu stryjka przypomniałem. Kazałem mu przynieść soli i przyniósł. Zaraz sobie napieczemy. Dawno już takich dobrych rzeczy nie jadłem.
Piekli kartofle w popiele i. paląc papierosy rozmawiali. Kiedy zostały upieczone, zajadali je popijając rumem i winem. Tak zeszedł im czas do zmierzchu. Włożyli plecaki, zasypali ogień piaskiem i wyszli z lasu. Brzegiem szosy doszli do przedmieścia i tam zatrzymali się. Jakiś starszy obywatel wskazał im drogę do stacji zbiorczej i opowiedział o pożarze.
– Szkoda, że się cała buda nie spaliła… złodziejskie gniazdo.
Kania postanowił, że do stacji wejdą pojedynczo i będą się szukali koło kuchni, gdzie – jak przypuszczali – panuje największy ruch.