Z reguły zaprzeczał prawa do nazywania się Czechem, Słowakiem lub Chorwatem i z niemałą dosadnością porównywał wszystkie narody słowiańskie pod berłem austriackim do trzody bydląt niezdolnych do samodzielnego życia. Wiedział, że prawie wszyscy żołnierze w kompanii byli podejrzani politycznie, i przypuszczał, że takie prowokacje zdołają ich nakłonić do jakiegoś wystąpienia, które by mu dało podstawę do wykazania, czym jest i co potrafi.
Poruszał, jak sądził, najczulsze ich struny i pragnął do swoich celów wygrać poczucie obrażonej godności narodowej, lecz sposób ten zawiódł jak wszystkie poprzednie i to potęgowało w nim tylko nienawiść. Upokarzała go świadomość, że jest przez nich przejrzany í że oni wiedzą o tym, iż on sobie z tego zdaje sprawę.
Oświadczył wreszcie, że postępowanie kompanii traktuje jako perfidny sabotaż, a milczące szeregi przyznały mu w głębi ducha całkowitą słuszność.
Ponieważ, jak twierdził, sabotaż ten ma swoje źródło w zmowie, wyraził obietnicę, że natrafi wkrótce na “źródło, z którego wypływa ten idiotyczny posiew nielojalności, zaprawiony defetyzmem”, i ma nadzieję, że sąd wojenny będzie miał sposobność do zapotrzebowania kilku świeżych pni sosnowych, z których stolarze umieją tak szybko stawiać kwadratowe bramki.
Mimo najszczerszych chęci nie mógł się powściągnąć i pobił kilku żołnierzy do krwi. Sam jeden w obecności przeszło setki wrogów znęcał się nad nimi jak zwierzę, ale ani bici, ani złowrogo milczący towarzysze, na których oczach to się działo, nie reagowali nawet zmrużeniem powiek. Zdumiewało go to i upokarzało jeszcze więcej, a wprost do szału doprowadzała go myśl, że upokorzenie to jest przez nich wyczute.
Czegoś podobnego jeszcze nie widział.
Któregoś dnia po powrocie do koszar ze zmordowaną kompanią zastał siedzącego w kancelarii posępnego kapitana. Zameldował mu powrót z ćwiczeń i usiadł przy stoliku. Wypełnił zeszyt, w którym notowane były przerobione ćwiczenia, i wydał kilka poleceń dinstfirenderowi.
Kapitan patrzył na niego spod oka i bębnił palcami po stole. Von Nogay skończył i powstał.
– Czy jestem potrzebny panu kapitanowi? – zapytał stojąc w postawie służbowej.
– Owszem. Niech pan nas zostawi samych, feldfeblu. Oberlejtnant podniósł brwi w górę.
Po wyjściu dinstfirendera kapitan kazał von Nogayowi usiąść i przez chwilę drapał się po nie ogolonym podbródku.
– Co pan dzisiaj przerabiał z kompanią, panie oberlejtnant?
– Naukę walki, przesuwanie się w natarciu pod ogniem artylerii i bierną obronę przeciwlotniczą.
Kapitan zajrzał do rozłożonego przed nim na stole programu ćwiczeń i kiwnął głową.
– Formalnie zgadza się.
Złożył skrupulatnie program, zgniótł w popielniczce papierosa i pochyliwszy się do przodu splótł ręce na stole.
– Może zechce mi pan wytłumaczyć, dlaczego kompania wygląda jak stado świń? Chrząknął.
– Mam wrażenie, że pan za mało urozmaica tereny, i oglądając kompanię dochodzę do wniosku, że szkolenie specjalnie na bagnach nie jest usprawiedliwione naszym teatrem wojennym.
Z wyrazu twarzy oberlejtnant stał się podobny do szykującego się do skoku zwierza.
– Na podstawie doświadczeń moich z frontu rosyjskiego (na słowie “front” położył nacisk, jakby chciał w ten sposób wykazać swoją wyższość nad przełożonym, który siedział w hinterlandzie) stwierdziłem, że klęski, jakie nasze wojsko ponosiło, wynikały przeważnie z powodu małej obrotności żołnierzy w terenie…
– Pozwoli pan, że przerwę pańskie dowodzenia – ochryple przemówił kapitan – nie mam zamiaru prowadzić z panem scholastycznych sporów na tematy taktyczne i wie pan o tym równie dobrze jak ja, że nie zatrzymałem pana, żeby wysłuchiwać pańskich poglądów na doświadczenia wojenne.
Oparł się plecami o krzesło i założył nogę na nogę z zadziwiającą u niego pedamterią. Przez jakiś czas patrzył swymi przygasłymi oczyma w okno, za którym widział rozebranych żołnierzy, myjących się przy studni na podwórzu.
Ogromny i.zawsze pogodny cugsfirer Koperka rozczesywał palcami brodę, z której wygrzebywał grudki zeschłego błota i gliny, i ponuro zasępiony strzepywał je na ziemię.
Z szybkich poruszeń warg cugsfirera i min myjących się żołnierzy kapitan wywnioskował, że rozmowa toczy się prawdopodobnie dokoła odbytych ćwiczeń. Koperka, mówiąc coś, kilka razy podrzucił głową w kierunku okien kancelarii i kapitan złośliwie się uśmiechnął.
– Szkoda, że pan nie może w tej chwili słyszeć tego, co kompania ma do powiedzenia o pańskich urozmaiconych metodach szkolenia. Niezmiernie żałuję.
Oberlejtnant żachnął się.
– Nie obchodzi mnie, co może mówić ta rozwydrzona banda kandydatów na szubienicę. Dla mnie miarodajny jest regulamin, a moje stanowisko oficera-instruktora i obowiązek wobec ojczyzny zmuszają mnie do użycia wszystkich środków zmierzających do stworzenia z tej zgrai zdrajców oddziału zdolnego do pełnienia służby w sposób ogólnie…
– Ma pan słuszność.
Ironia brzmiąca w głosie kapitana rozpaliła krew w oberlejtnancie.
– Sądzę, panie kapitanie, że rolę swoją i zadanie sprecyzowałem dosyć jasno, aby mieć przekonanie, że nie można mi zarzucić czegoś, co by sprzeciwiało się zasadom i wymaganiom przepisów wojskowych.
– Hm… oczywiście. Pamiętam jednak, że miałem zaszczyt w prywatnej rozmowie sprecyzować swoje wymagania… Kapitan zapalił papierosa.
– Wyjaśniłem panu, że tych ludzi rozumiem i usprawiedliwiam (mówię o przyczynach, dla których tutaj się znaleźli), mówiłem panu również, że nie zniosę brutalności. Kilka dni temu kompania wróciła czerwona od pyłu tłuczonej cegły. Ćwiczył ich Pan na terenie opuszczonej cegielni specjalnie po to, żeby sobie rozbijali twarze na odłamkach cegieł; nazywa pan to stosowaniem przepisów i wypełnieniem obowiązków wobec ojczyzny. Szeregowiec Uchmanbek ma do kości starte ciało na kolanach i łokciach. Rjina poszedł do lekarza z rozdartym na drucie, od kolana do pachwiny, udem, Mrazka uczył pan przepisowo wykonać komendę “nieder” i musiano mu nastawiać łopatkę w ambulansie; cały drugi pluton ma zdartą skórę na dłoniach i nogach, nie mówiąc o mundurach porwanych od wspinania się po drzewach. Uczył ich pan obserwacji na czujce z góry. Chodziło panu o pole widzenia z wysokości kilkunastu metrów, a kiedy stary, około pięćdziesięciu lat liczący Słowak Buczko spadł z drzewa i dotkliwie się pokaleczył, kopał go pan tak długo, dopóki nie powstał z ziemi i nie zaczął się powtórnie wspinać. Zimmerman, wątły i wynędzniały skutkiem malarii, jakiej się nabawił w Syberii, był, według pana, odpowiedni do dźwigania skrzynki ze ślepą amunicją, a kiedy nie mógł nadążyć za kompanią, bił go pan szpicrutą po twarzy i nakłaniał w ten sposób do przyśpieszenia kroku. Jeniec włoski, Baldini, którego pan sobie wybrał na ordynansa, przyszedł któregoś dnia okrwawiony i na zapytanie moje odpowiedział, że bije go pan stale.
Oberlejtnant słuchał z zaciśniętymi ustami i spode łba patrzył na kapitana.
– Tak wygląda, na przykładach, pańskie szczytne pojęcie o zadaniach oficera liniowego i wypełnianiu obowiązków wobec ojczyzny.
Kapitan mówił wolno i chrypliwie.
– Barbarzyństwo, jakie pan wykazał, jest biegunowo odległe od moich uwag.
Oberlejtnant najeżył się groźnie i powstał.
– Panie kapitanie!
– Niech pan nie urządza demonstracji i nie udaje obrażonego, panie oberlejtnant. Nie ma w słowniku kulturalnych ludzi słów, które by mogły wystarczająco obelżywie określić pańskie postępowanie.
– Oficerski sąd honorowy przekona pana kapitana, że to, co dotąd od pana słyszałem, jest aż nadto wystarczające do żądania przeze mnie satysfakcji!
Von Nogay był wściekły i oczy jego rzucały dzikie spojrzenia na obojętnego pozornie kapitana.
– Pan się nawet nie kwalifikuje do sądów ludożerców, panie oberlejtnant.
Kapitan powstał i jakby niechcący wodził dłonią po pasie, na którym wisiał duży futerał rewolweru, i uwadze oberlejtnanta nie uszło, że klapka zamykająca futerał znajdowała się w tej chwili pod palcami kapitana.
– Ostrzegałem pana – dorzucił kapitan – lecz pan to ostrzeżenie zbagatelizował. Nie wiem, co pan ma zamiar uczynić, a tymczasem korzystam z wyjątkowych uprawnień, jakie mi przysługują, i zawieszam pana w czynnościach. Zwracaj się pan do swego sądu honorowego, buszmenie! W moich oczach jest pan nędznym gadem, przez omyłkę nazywanym człowiekiem, panie oberlejtnant von Nogay!… Niech pan wyjdzie, bo nie mogę na pana patrzeć, bydlaku! Precz!
Oberlejtnant zbielał na twarzy i zrobił ruch dłonią w kierunku pasa, lecz w tej samej chwili ujrzał rozszerzonymi oczyma, jak kapitan spokojnie pociągnął za kolbę rewolweru.
– Precz!
Von Nogay automatycznie odwrócił się i wyszedł.
W chwilę później wszedł do kancelarii dinstfirender i zastał kapitana siedzącego przy stole z głową opartą na dłoniach, jakby w głębokiej zadumie.
Usiadł przy swoim stole i zaczął pisać, rzucając bystre, badające spojrzenia w stronę kapitana.
– Pan oberlejtnant jest zawieszony w czynnościach. Dinstfirender udał wielkie zdziwienie dowiedziawszy się o tym, o czym przed chwilą słyszał stojąc pod drzwiami.
– Zawezwie pan do kancelarii wszystkich podoficerów, z wyjątkiem Jamkego, Szönfelda i tych, którzy z nimi trzymają. Wie pan chyba, co mam na myśli?
– Rozumiem, panie kapitanie.
– To dobrze! Każe im pan napisać zeznania o wszystkich wybrykach pana oberlejtnanta. Kapitan przerwał i zamyślił się.
– Pracuje pan tutaj dosyć długo – zaczął mówić po chwili tym samym równym, spokojnym tonem – aby wiedzieć, o co mi w tym wypadku chodzi. Niezgorzej się panu przy mnie wiedzie i mam wrażenie, że nie bardzo się panu śpieszy na front. Przyznam się, że mimo pewnych niedociągnięć, które panu… hm… wybaczam… nie mam żadnego powodu do pozbycia się pana z kompanii.
Dinstfirender stał i z zakłopotaniem zwijał w palcach jakiś arkusik papieru nie patrząc na kapitana.
– Powód taki mógłby pan dać sam – kapitan chrząknął – i liczę na to, że pan mnie należycie zrozumie.
– Tak jest, panie kapitanie! Kapitan ironicznie uśmiechnął się.
– Jest pan rozsądnym człowiekiem, feldfeblu. Co do zajęć kompanii, to… czy pan ma gdzieś przechowane nasze poprzednie programy?