Литмир - Электронная Библиотека

To dziwne pytanie było uzasadnione. Rysy Leszczuka uległy radykalnej zmianie. Nos mu się zaostrzył, twarz zrobiła się chudsza i jakaś obca, a przepajała ją aura straszliwej nienawiści. Zęby wychyliły się z czarnych warg, a jednocześnie ciało zaczęło „pulsować”. Nie dygotać, ale właśnie „pulsować” – tak się przynajmniej wydało patrzącym w półmroku.

– Chciałbyś? – rzekł Leszczuk głosem, który nie był jego. – Dobrze. Dobrze. Już ja ci przebaczę. Zobaczysz. Zaraz zobaczysz. Naprzód sobie, a potem tobie.

Wyrwał rękę i podniósł, palcem przesunął po gardle.

– Tak ci przebaczę! Tak przebaczę sobie i tobie!

Wyrwał drugą rękę i powstał chwiejąc się. Obiema rękami zaczął wykonywać szczególne ruchy. Jakby coś pchał sobie w usta. A zaraz po tym twarz jego zrobiła się fioletowa i runął na ziemię. Rzęził.

Doktorowa dostała ataku nerwowego i spadła z krzesła na podłogę. Młodzi małżonkowie po prostu uciekli. Hińcz i profesor rzucili się na ratunek.

Ale jak ratować? Przed czym? Leszczuk dusił się niewidzialną materią – zdawało się – bez możliwości ratunku.

Hińcz pracował gorączkowo nad obudzeniem Leszczuka. I wreszcie, gdy już zdawało się, iż wszystko przepadło, zabiegi Hińcza wywarły skutek – chłopak obudził się i jednocześnie przestał się dławić. Oddychał głęboko.

– Gdzie jestem? – szepnął.

Przenieśli go na górę. Cały dom był jak wyludniony. Przerażeni goście pensjonatowi schronili się do najdalszych pokojów.

– Gdzie jest Maja? – zainteresował się nagle profesor.

Zaczęli wołać, ale nie odzywała się. Powinna była oczekiwać w małym saloniku. Nagle Hińcz zauważył ją na podłodze. Leżała tutaj bez przytomności. Docucili ją łatwo.

– Co się pani stało?

– Zemdlałam.

Nic nie wiedziała. Tyle tylko, iż siedziała tutaj, jak jej kazano. Poza tym nic nie pamiętała. Hińcz mruknął z westchnieniem ulgi, oglądając szczegółowo niewielkie obrażenia, jakie odniosła upadając.

– No, mogło się skończyć gorzej dla was obojga.

– Czy doświadczenie udało się? Czy dowiedzieliście się czego?

– Spokojnie, spokojnie. Niech pani odpocznie sobie trochę, a my zastanowimy się nad uzyskanym materiałem.

Hińcz zaszedł jeszcze do Leszczuka, który leżał na łóżku, wyczerpany. O nic nie pytał. Tylko oczy jego rozwarte i nieruchome, przeniknięte były śmiertelną, zwierzęcą prawie, żałością i trwogą. Kiedy Hińcz chciał go uspokoić w kilku słowach, odparł nerwowo:

– Niech pan nie mówi. Nie chcę wiedzieć. Nic nie chcę!

– Niedobrze – pomyślał jasnowidz – on już długo tego nie wytrzyma. Obaj z profesorem nie oddalając się od jego pokoju, długo omawiali seans.

– Zdaje się, kochany profesorze – mówił jasnowidz – iż asystowaliśmy przy pewnej scenie, jaka rozegrała się w starej kuchni. Co do mnie, prawie nie mam wątpliwości. W Leszczuka wcielił się Franio.

– Czy to jest możliwe? – szepnął profesor.

– Owszem, takie rzeczy zdarzają się na seansach. Nie trzeba zresztą nadawać im zaraz nadprzyrodzonego znaczenia. Nie wiemy, jak się to odbywa, gdyż nie znamy w pełni naszych właściwości psychicznych, ale na seansach właśnie objawiają się poprzez medium inne osobowości. W danym wypadku Franio.

– Tak. To było do przewidzenia.

Profesor wyciągnął fotografię. Tak – Leszczuk upodobnił się do Frania.

– Według mnie, wiemy już, co stało się krytycznego dnia w starej kuchni – mówił Hińcz – a myślę, że i pan zgodzi się ze mną. Asystowaliśmy przy ostatniej rozmowie Frania z księciem, rozmowie w czasie której popełnił samobójstwo. Dokonał on tego strasznego czynu właśnie tym ręcznikiem – wpychając go sobie w usta i okręcając twarz, tak jak to widzieliśmy. Udusił się ręcznikiem w obecności nieszczęśliwego księcia. Pod tym względem ruchy Leszczuka na seansie były wyraźne i plastyczne. Dlaczego książę nie przeszkodził mu? Może sparaliżowała go zgroza? Może nie mógł z przyczyn technicznych? A to przesunięcie palcem po gardle – zastanowił się nagle – jak pan sądzi, przecież to ten znak, którego szukamy?

Ale uczony historyk wzruszył ramionami.

– Tysiąc razy próbowałem podobnego gestu z księciem i Ziółkowską bez żadnego skutku. A zresztą to nie było przebaczenie. To raczej groźba.

I profesor powtórzył gest Frania, ale naraz zatrzymał się.

– To jakoś nie tak – rzekł.

– On to inaczej zrobił – potwierdził Hińcz z kolei naśladując ruch Frania-Leszczuka.

– Nie, nie tak.

– No, więc jak?

Obaj stanęli bezradni. Wtem Skoliński zawołał:

– On to zrobił lewą ręką!

Tak, na tym polegała różnica. Czy Franio był mańkutem? W każdym razie tego ruchu Skoliński jeszcze nie wypróbował.

– Jadę do Ziółkowskiej! – zawołał profesor. To trzeba sprawdzić.

– Ja pojadę z panem – Hińcz nie bardzo ufał wnikliwości profesora.

– Czy nie byłoby lepiej, gdyby pan został? – Zostawić ich tak we dwoje po tym wstrząsie?

Ale jasnowidz nie miał tych obaw.

– Pojedziemy bryczką. Za godzinę będziemy z powrotem. Jeżeli szczęśliwie przetrwali seans, na razie nic im nie grozi.

Na wszelki wypadek zostawił Maji szczegółowe instrukcje, przykazując, aby pilnowała Leszczuka, ale pod żadnym pozorem nie wchodziła do jego pokoju.

Bezpośredni nadzór powierzył Marysi. Po czym obaj wyruszyli do gajówki, gdzie przebywała na wywczasach gospodyni. Po drodze komentowali jeszcze niewyjaśnione punkty seansu.

Jama? Co to za jama, o której mówił Leszczuk? O jaką jamę chodziło? Dlaczego potem medium uzupełniło to słowo sylabą,, Fra”. Fra – a więc Franio? Czy była to jakaś jama Frania?

Hińcz i profesor gubili się w domysłach. „Jama”, „Frajama”, „jamaja” – jakiż sens tkwił w tym bełkocie?

– Ja Maja – rzekł Hińcz. Ale dlaczego „Fra”? A może… Frajama… Fra – Franio. Ja – to znaczy on. Jaszczuk. Ma – Maja. Zaraz, zaraz… Czyżby medium chciało w ten sposób podkreślić związek między tymi trzema osobami? Frajama – a więc twór złożony z ich trojga, kombinacja z Maji, Leszczuka i Frania? Można to tak wykładać, można też inaczej. Jakże mało wiemy o świecie i o nas samych!

Ziółkowskiej nie zastali w domu. Musieli czekać dłuższy czas, zanim gospodyni w czarnym szalu i ogromnym kapeluszu powróciła z Koprzywia. Na widok profesora splunęła z obrzydzeniem.

– Co? Znowuż o te znaki? Nic nie pamiętam! – krzyczała. – Proszę mnie dać święty spokój!

– Chwileczkę! A to pani pamięta? Profesor uczynił gest.

– Nie! – krzyknęła. – Nie pamiętam! Także coś! Na moje utrapienie ja tu przyjechałam!

– Niech pani sobie dobrze przypomni. Może coś podobnego?

– Podobne, jak pięść do nosa!

Nie pozostawało im nic innego, jak wsiąść na bryczkę i odjechać. Profesor był rozczarowany, ale Hińcz mniej ufnie odniósł się do Ziółkowskiej.

– Ta baba coś kręci. Zauważył pan jak się stropiła w pierwszej chwili? A zresztą jeśli ona przynosiła księciu wtedy jedzenie na tacy, to prawdopodobnie w prawej ręce. Więc tylko lewą miała wolną i jeśli zrobiła jakiś gest – to lewą.

– Ja tu wysiądę – rzekł profesor, gdy mijali drogę wiodącą do zamku. – Najwyższy czas wracać na posterunek. Ale kto to leci? Grzegorz?

Grzegorz zbliżał się do nich w świetle księżyca i dawał im znaki ręką. Wyskoczyli z bryczki.

– Czy co się stało?!

– Szukam wszędzie wielmożnego pana. W Połyce byłem.

– Co się stało? Przy tym panu może Grzegorz mówić swobodnie.

– Niedobrze jest! Niech ręka Boska broni! Przyleciałem ostrzec, bo niedobrze.

– A co?

– Pan sekretarz całą noc w starej kuchni siedział!

Wiadomość ta spiorunowała Skolińskiego i Hińcza. Cholawicki w starej kuchni?

Stary sługa w kilku urywanych zdaniach złożył sprawozdanie. – Już wczoraj zauważyłem, że z panem sekretarzem gorzej – tylko po zamku chodził i uśmiechał się, a do księcia wcale nawet nie zajrzał.

– W nocy zajrzałem do jego pokoju, to go nie było. Ale myślałem, że gdzie wyszedł, albo co… Nad ranem jeszcze raz zaszedłem do niego – łóżko nie ruszone, nie ma. A teraz niedawno coś mnie tknęło, żeby zobaczyć, jak tam w starej kuchni. Patrzę! Łóżko wygniecione, jakby kto na nim leżał.

– No?!

– Poleciałem zaraz do sekretarza, to się roześmiał tylko, ale tak jakoś… Chyba oszalał ze szczętem! – Niech Grzegorz mi nie przeszkadza – mówi – bo ja mam porachunki do załatwienia. A teraz konia kazał sobie podać i wyjechał. Myślę sobie – trzeba do pana profesora do Połyki lecieć, bo niedobrze! Ale na drodze powiedział mi chłop, że panowie tędy pojechali, więc poczekałem. Musimy zaraz coś robić, bo może być nieszczęście! Książę pan sam na zamku! Hińcz i profesor zamienili spojrzenia.

– Wracajmy.

– Czyżby on do reszty stracił zmysły?

– Wszystko jest możliwe! – rzekł Hińcz. – Najgorsze jest to, że wszystko jest możliwe! Niech pan natychmiast wraca z Grzegorzem na zamek. Pilnujcie księcia. Ja jadę do Połyki. To niedobrze, żeśmy ich zostawili samych.

– Co pan zamierza?

– W razie gdyby Cholawicki bruździł, trzeba będzie go związać. Musimy opanować zamek i zyskać swobodny dostęp do tej komnaty. Wyrzucimy ten ręcznik, spalimy go, zniszczymy bez względu na skutki Jeżeli inaczej nie da się zrobić! Ten stan na dłuższą metę jest nie do wytrzymania! Nie dam się dłużej szantażować tą płachtą, choćby sam diabeł w niej siedział.

Hińcz ściągnął konia batem i ruszył ostro do Połyki. Był już zdecydowany na wszystko. Kiedy przyjechał, mogła być godzina jedenasta wieczór. Uderzyło go, że psy nie były spuszczone.

– Gdzie panna Maja? – zapytał służącą.

– Panna Maja wyjechała z panem Cholawickim i kazała oddać panu ten list.

Hińcz otworzył kopertę.

– Szanowny panie – czytał – proszę mnie nie szukać. Wrócę rano. Maja.

– Pan Cholawicki długo tu bawił?

Niedługo. Rozmawiał z panienką w ogrodzie, a potem panienka pojechała z nim linijką. Przyjechała też starsza pani z Warszawy.

Jakoż pani Ochołowska ukazała się we drzwiach zgnębiona, z podkrążonymi oczami.

– Czy pan mógłby mi wyjaśnić, co się tu dzieje? – rzekła.

62
{"b":"89322","o":1}