Литмир - Электронная Библиотека

Ale Maja również nie uwierzyła mu, gdy jej tłumaczył, że według jego najświętszego przekonania Leszczuk mówi szczerze – i że nie on zabił Maliniaka.

– Któż inny mógł zabić? Albo nie pamięta, albo boi się odpowiedzialności. To są dzieciństwa z tą ścianą.

– Wracajmy – rzekł na koniec Hińcz. Najgorsze było, iż nie mógł ich skonfrontować ze sobą. Obawiał się, że ani on, ani ona nie wytrzymaliby tej konfrontacji. I znowu Maja musiała wracać osobno, gdyż bryczką należało przewieźć Leszczuka.

– Ja idę na zamek – powiedział profesor. – Państwo dacie sobie radę beze mnie, a nie mogę pozostawić tak długo mego staruszka bez opieki.

– Dobrze, ale musimy zorganizować stałą łączność między sobą. Jeżeli nic nie zajdzie, niech profesor zajrzy jutro po południu do Połyki. Aha, jeszcze jedno. Gdzie Handrycz? Trzeba będzie i jego wybadać.

Zawołał chłopa.

– Przyjdźcie jutro rano do Połyki. Muszę z wami pomówić. Ale tu wmieszała się Handryczowa.

– Mój ta nie będzie nikaj chodził – rzekła stanowczo.

– A to czemu?

– Ma inszą robotę.

– Nie spieraj się! – rzekł chłop, który przeczuwał możliwość zarobku. – O której przyjść?

– A ja powiadam, że nigdzie nie pójdziesz! – krzyknęła. – Zawracanie głowy i tyle! Chałupy masz pilnować!

Hińcz przyglądał się jej uważnie. Zastanowił go ten niespodziewany opór.

– No, no – powiedział – jak nie, to nie.

Ale obiecał sobie przyjść do nich jutro i wybadać to tajemnicze małżeństwo. Wyruszyli. Byli już w lesie, gdy nagle posłyszeli tętent galopującego konia i na skrzyżowaniu linii mignęła im się ciemna sylwetka jeźdźca.

Cholawicki… Dudnienie kopyt i tępe odgłosy razów szpicrutą zapadły w ciszę lasu.

Jakaż furia była w tym galopie! Hińcz z niepokojem wpatrywał się w las, ale jeździec wraz z koniem już zniknęli dawno.

Cholawicki oddał na wpół żywego konia chłopakowi i wkroczył do zamku. Gdy przed chwilą pędził galopa, teraz szedł bardzo wolno przez puste komnaty, a głowa i ręce drżały mu, jak w febrze. Podsłuchał całą rozmowę Hińcza z Leszczukiem. Dowiedział się o wszystkim!

Aha, więc ta siła w starej kuchni, to jednak rzeczywiście była zła siła! Udzielała się ludziom? Dlaczego jemu dotąd się nie udzieliła? I dlaczego specjalnie upatrzyła sobie Leszczuka… Ciekawa rzecz, dlaczego?

Sekretarz był niepomiernie zdumiony. Jak to? Więc on, Skoliński, książę, którzy stale przebywali na zamku, nie zostali zaatakowani, a właśnie Leszczuk… chociaż przebywał z dala, w Warszawie…

Otworzył ciężkie, okute drzwi i stanął na progu starej kuchni. Zapalił zapałkę. Ręcznik ruszał się niezmordowanie, chociaż niedostrzegalnie. Drżał, kurczył się i pracował – pracował bez przerwy…

Cholawicki, jak już tyle razy przedtem, przyglądał się temu w milczeniu. Ohyda! Bezbrzeżny wstręt! Trwoga i dławienie w gardle… I głupota.

Więc ta płachta prześladowała Leszczuka i Maję. Ich sobie upatrzyła. Cholawicki mimowolnie zachichotał i zadrżał od tego chichotu.

Przyznać trzeba, że jeśli nawet nie jest to nic więcej, jak tylko ślepa i mechaniczna siła przyrody, ot jakaś spirytystyczno-plazmatyczna energia, to… wiedziała w kogo wycelować – pomyślał.

Dlaczego? Czy ten niespokojny.kurczowy objaw życia był przyciągany przez te tajemnicze napięcia, które się wytwarzały między Mają a Leszczukiem?

Cholawicki wolał nie wnikać w to. Wiedział tylko, iż ręcznik (aby tak to nazwać) był z nim w przymierzu.

Przypomniał sobie, jak usiłował zamknąć tutaj na noc profesora. Skoliński wymknął się stąd tej nocy.

Ale teraz fluid tej płachty uczepił się Leszczuka. Gdyby zapoznać się bliżej – gdyby zużytkować tę zagadkową zarazę – wziąć to do rąk – zostać na noc, zobaczyć… Jeżeli na Leszczuka podziałał tak fatalnie ołówek, to cóż dopiero to…

Pewnie, że było to ohydne. Ale czyż on sam nie był ohydny? Wyniszczony, zrozpaczony, pozbawiony Maji i skarbów – przegrał na obu frontach.

Już od dawna wiedział, że przegrał. Odkąd profesor zamieszkał na zamku – odkąd Maja uciekła z Leszczukiem. Ale dopiero teraz ukazała mu się możliwość zemsty.

I sekretarz znowu roześmiał się.

– Ja cię jeszcze lepiej rozruszam – mruknął.

Wstał i powoli zaczął zbliżać się do ręcznika. Podchodząc dziwił się, że to, na co nie mógł odważyć się przez tyle czasu, okazuje się tak niesłychanie łatwe. Już nie czuł zgrozy zjawiska – czuł tylko własną zgrozę i choć twarz wykrzywiła mu się strachem, był to strach nie przed ręcznikiem, a przed sobą…

60
{"b":"89322","o":1}