Литмир - Электронная Библиотека

– Może przypadkiem? – zapytał Hińcz.

– Gdzie ta?! Jeszcze żeby podeszwą nastąpił, to nie mówię. Ale on obcasem mi wjechał na palce. Umyślnie nogę wykręcił i obcasem mnie przygniótł.

– Zwariował! – szepnęła Maja.

– Gorzej – rzekł jasnowidz – czy pani nie widzi, że to wszystko jest nadmiernie złe. Wolałbym, żeby pobił tego człowieka, niż żeby mu przydeptywał nogę – obcasem. Ten obcas stanowi właśnie o tym, że postępek jego wykracza poza granice normalne.

– Po cóż go szukamy! – wykrzyknęła. – I tak trzeba będzie oddać go w ręce policji!

– Spokojnie, spokojnie. A może to nie on zamordował Maliniaka? A zresztą niepoczytalność jego jest wyraźna.

Tak ją pocieszał, ale Maja trwała w krańcowej rozpaczy.

Pomimo wszystko nie mogła uwierzyć Hińczowi, że Leszczuk był opętany. To brzmiało zbyt fantastycznie.

Przekonana była, że oszalał. A jeśli nie oszalał – był mordercą. Powrócili go Koprzywia około północy i skierowali się wprost do miejscowego „Hotelu Polskiego”, który był jedynym możliwym zajazdem w całym miasteczku.

Hotel był małym.piętrowym, drewnianym domkiem o kilku pokojach gościnnych. Na parterze mieściła się restauracja. Zawiadywał nią zażywny pan Kotlak, który ukłonił się nisko, ujrzawszy pannę Ochołowską.

– Owszem, owszem. Niedawno przybył taki pan, wynajął pokój i teraz śpi pewnie, bo zgasił światło.

Maja i Hińcz odbyli krótką naradę. Trudno było przewidzieć, jak Leszczuk zachowa się na ich widok. Mogło nastąpić wszystko.

Hińcz uznał, że rozsądniej będzie poczekać do rana, niż budzić go po nocy – wynajął więc pokoje dla siebie i dla Maji oraz zadysponował kolację.

Jedli mięso, gdy niespodziewanie wszedł Leszczuk i usiadł przy stoliku pod oknem.

Na szczęście wesoła kompania, złożona z kilku podchmielonych gospodarzy, zasłaniała ich przed nim.

Maja z zapartym tchem patrzyła na jego wynędzniałą twarz.

Czy był szalony? Zachowywał się normalnie. Zamówił befsztyk głosem cichym i nieśmiałym, wydawał się zawstydzony i bezbrzeżnie smutny – aż łzy napływały jej do oczu.

Serce jej ścisnęło się, chciała podejść – lecz Hińcz rozkazującym gestem wstrzymał ją.

Pragnął jeszcze obserwować. Usłyszeli, że Leszczuk wypytuje o drogę do Połyki.

– Chciałem tam pójść dzisiaj, ale zabłądziłem w lesie i wyszedłem na szosę – mówił.

– Więc to jest ten chłopak? – szepnął Hińcz, nie spuszczając z niego oczu.

– Pan szanowny do pani Ochołowskiej? – wypytywał ciekawy restaurator.

– Niee, mam inny interes.

– Do lasu? Drzewo oglądać?

– Niee, mam inny interes.

Zaczął jeść, ale po chwili odsunął talerz. Wzrok jego przykuł pewien przedmiot, leżący na oknie koło niego.

Był to lep na muchy. Na papierze pokrytym klejem dziesiątki much walczyły ze śmiercią, wydobywając ostatkiem sił jedną łapkę, aby pozostałe tym głębiej zanurzyć – papier pełen był okropnych wysiłków małych, konających z wyczerpania istot

– Niech pan to zabierze stąd – rzekł pośpiesznie Leszczuk.

– Lep? Gdzie mam zabrać? – zapytał zdziwiony pan Kotlak.

– Wszystko jedno! Żeby to nie było przy mnie! Prędzej!

Restaurator spojrzał na niego zdziwiony, ale lep zabrał i przeniósł na sąsiednie okno.

Wówczas stała się rzecz dziwna. Leszczuk wstał – po czym skierował się nagle do lepu z muchami i zaczął palcem dobijać muchy jedną za drugą, jedną za drugą.

Chłopi podnieśli się z ławy i przypatrywali się temu zdziwieni, a gospodarz zapytał:

– Pan szanowny muchy zabija?

– Niech się nie męczą – wyrzekł jakimś zdławionym, nieswoim głosem Leszczuk.

A mówiąc to, zabijał je coraz prędzej, coraz prędzej… i miało to dziwny charakter, iż wreszcie jeden z chłopów odezwał się:

– A dosyć już tego dobrego!

W tej samej chwili Leszczuk rzucił się na niego. Piana mu wystąpiła na usta…

Porwał go obiema rękami za głowę i przerzucił sobie przez plecy z niesłychaną siłą. Zaczął miotać się z przerażonym chłopem po całej salce.

Tamci rzucili się na ratunek.

Maja i Hińcz zostali odepchnięci w kąt. Powstało kłębowisko na podłodze, a bufet runął z trzaskiem i brzękiem tłuczonego szkła.

I naraz z tej kopy ludzkiej wydarł się przerażony, straszliwy ryk:

– Jezus Maria! Jezus Maria!

Leszczuk całym ciałem uderzył w okno, wyłamał je i znalazł się na dworze. Ale zanim uciekł zatrzymał się jeszcze na moment. Obejrzał się i – zabił jeszcze jedną muchę na lepie. Zniknął. Chłopi wysypali się za nim hurmem.

– Trzymaj! Łapąj!

Miasteczko obudziło się. Otwierały się okna i drzwi, a w nich stawali wystraszeni ludzie. Pościg przelatywał uliczkami, jak złowieszcze widmo.

Hińcz nie mógł dotrzymać kroku Maji, ale wydzierającą się naprzód dziewczynę schwycił za rękę i nie puszczał. Oboje biegli z tyłu.

– Zabiją go! – szeptała Maja, jak w gorączce.

Z dala dobiegł ich nowy ryk. Chłopstwo otoczyło chałupę na krańcu miasteczka. Ludzie uzbrojeni w pałki, kosy i widły, przez płot wdarli się do wnętrza zabudowań.

– Tu się schował! – wołali. – Na strychu jest!

– Za ucho mnie złapał! – wył właściciel chałupy.

– Muchy na lepie zabijał! Bić go! Bić go!

– Dom podpalić!

Gdyby Leszczuk pobił ich dwakroć więcej, nie byliby tak rozjuszeni. Co ich doprowadzało do szału to właśnie te drobne, a dzikie fakty, jak złapanie za ucho, albo zabicie muchy. To dopiero było łajdactwo! Bić go!

Maja podeszła do nich.

– Ludzie, czyście powariowali? Przecie on uciekł przez stodołę na tamtą stronę.

– Którędy?!

Wielu poznało pannę Ochołowską z Połyki. Niektórzy zdjęli czapki, ale zaraz odezwały się głosy:

– Nie uciekł! Tu jest! Tędy wpadł i po drabinie wylazł na strych.

– A ja wam mówię, że uciekł tamtą stroną!

Hińcz nieznacznie skierował się na podwórze i korzystając z zamieszania i prowadził konia ze stajni, przywiązał mu do ogona duży wiecheć słomy i podpalił. Koń stanął dęba i pogalopował na pola.

– Ucieka! – krzyknęli słysząc tętent – konia złapał!

Wszyscy rzucili się na tyły domu.

Tymczasem Leszczuk rozerwał pokrycie dachu i błyskawicznie zsunął się na ziemię.

Przez moment Maja dojrzała go, jak stał półprzytomny, dziki i drżący, zatracony. Chciała zawołać. Lecz on w paru susach dobiegł do studni, położonej po drugiej stronie ulicy w pobliżu zabudowań. Była to głęboka i wąska, okrągła stu z olbrzymim żurawiem.

Leszczuk bez namysłu wskoczył obiema nogami do wiadra i spuścił się i z nim do studni.

Chłopi wracali, wrzeszcząc:

– Czekajta! Nie uciekł! Konia podpalił! Pilnować go! Tu jest! Na strychu siedzi!

Znowu otoczyli dom. Maja i Hińcz z trwogą oczekiwali, kiedy chłopi spostrzegą, że żuraw jest zanurzony, chociaż przed chwilą wiadro wysoko bujało w powietrzu.

Kilku z nich oparło się o ocembrowanie studni i wystarczyło im spojrzeć w dół, aby odkryć Leszczuka. Jeżeli nie pogrążył się wraz z wiadrem na dno. Może wiadro opadając nabrało wody – a w takim razie los Leszczuka był już przypieczętowany.

Chłopi pomimo wszystko bali się wejść na strych. Jeden drugiego popychał.

– Te! – krzyknął pan Kotlak do chłopaka. – Przynieś dubeltówkę! Jest za szafą! Duchem!

Maja popędziła co sił w stronę hotelu, wpadła do opustoszałej restauracji, wydobyła zza szafy dubeltówkę. Była nabita. Nie namyślając się wystrzeliła z obu luf w powietrze.

Rzuciła dubeltówkę na ziemię i uciekła.

Chłopi nadbiegli, zaalarmowani odgłosem strzałów.

Hińcz dopadł Maji.

– Czy to pani strzelała?

– Ja. Ja. Ale biegnijmy do studni.

Już z daleka spostrzegła, że żuraw jest w normalnej pozycji. Leszczuk zdołał umknąć. Ale co teraz będzie? Gdzie go szukać? Co jeszcze za okropności gotów wyrządzić? Na próżno się rozglądali. Wszelki ślad przepadł.

– On zwariował! – mówiła Maja, złamana. – To furiat! Śmierć byłaby dla niego najlepsza!

I ta straszna myśl, że zwariował przez nią, że to ona go do tego doprowadziła…

Ale Hińcz był innego zdania.

– Nie! – upierał się – to jest coś innego! W jego czynach jest jakiś nadmiar złą! Furiat pobiłby ludzi, ale nie zabijałby much! Nie zabiłby zwłaszcza tej ostatniej muchy. Na to, aby wydobywszy się z takiej bójki, jeszcze zatrzymać się i rozgnieść muchę, trzeba czegoś więcej, niż szaleństwa. I jak to dziwnie się zaczęło. Przecież on z początku rozgniatał te muchy z litości, bo nie mógł znieść ich cierpień, a dopiero w trakcie zabijania nawiedził go szal. Zabicie ostatniej muchy było już czynem diabelskim. Ale ten chłopak nie wygląda na to! Błagam panią, niech pani nie dopuszcza zwątpienia! Niech pani ufa! Uratujemy go!

Po parogodzinnych bezowocnych poszukiwaniach powrócili do hotelu. Około siódmej rano zastukał do niej pan Kotlak – że jeden gospodarz chce się rozmówić z panną Ochołowską w pilnej sprawie. Maja, która nie zmrużyła oka przez całą noc, natychmiast wyszła do niego. Pokłonił się jej czterdziestoletni może mężczyzna, czerstwy, suchy, mocny.

– Mam coś na osobności – rzekł.

– O co chodzi? – spytała, gdy wyszli przed dom.

– Chciałem powiedzieć, że ten pan co się wczoraj z ludźmi pobił jest u mnie.

– U was? To znaczy – gdzie? – zapytała, ukrywając wzruszenie.

– W mojej chałupie. Ja mam kawałek gruntu stąd o pięć kilometrów, pod lasem, w Zaniwczu. Ten pan śpi tera, a kazałem mojej, żeby pilnowała.

– Kto was do mnie skierował? Chłop uśmiechnął się domyślnie.

– Niedaleczki mam do Połyki, to kiedyś widziałem jaśnie panienkę z tym panem i wiem, że jest ze dworu.

– Odwdzięczę się wam.

Natychmiast zawołała Hińcza i pojechali razem z chłopem. Jasnowidz wmusił w nią przed wyjazdem szklankę ciepłego mleka.

Wspaniały poranek złocił rżyska. Ogromna cisza panowała na polach. Hińcz wypytywał chłopa o szczegóły.

– Niech ręka Boska broni! Żeby nie ja, już by było po nim! – rzekł chłop.

– Jak to?

– Rankiem pojechałem do lasu polyckiego po chrust. Idę linią, aż tu coś czerni się w zagajniku, tam między Zaniwczem a Dębinkami.

55
{"b":"89322","o":1}