Napił się kieliszek wódki i chwilę posłuchał. Co pewien czas przestawał mówić, nasłuchując odgłosów zamku – czy książę się nie obudził – czy nie rozpoczął swojego spaceru po salach? Ale wszystko było w porządku.
– Trzeba będzie pochować wszystkie przedmioty, które można podejrzewać o większą wartość. Przede wszystkim obrazy i makaty. Ostatecznie szafa, czy inny mebel, może być lepsza lub gorsza, ale nie jest dziełem sztuki na wielką skalę.
– Na to on się nie złakomi. Gdy się przekona, że nie ma nic poza tym, da nam spokój. Trzeba postarać się, żeby tu przyszedł i zobaczył.
– Jak?
– To nie jest takie trudne. Tsss…
Ktoś chodził, słychać było człapanie pantofli, a po chwili rozległ się u końca amfilady sal suchy, starczy kaszel. Po czym Maja usłyszała półgłośne, bezsilne wołanie:
– Henryś, Henryś…
Cholawicki zaklął i poszedł.
Została sama. O, jak nie znosiła tych samotności na zamku – póki narzeczony był z nią i póki trwała rzeczowa rozmowa, można było jeszcze wytrzymać, wszystko wydawało się mniej więcej trzeźwe i normalne, choć ryzykowne. Maji nie przerażało konkretne ryzyko ani trudności do przezwyciężenia.
Ale kiedy zostawała sama, kiedy cisza, melancholia i opuszczenie zamku narastały ze wszystkich stron, napastowały ze wszystkich szczelin i otworów, wówczas cały ten splot zdarzeń, w który się dostała, wydawał się ohydny i złowrogi, grzeszny i straszny, a dziewczynę przenikało dojmujące przeczucie, iż stąpa po pochyłej drodze, która doprowadzi ją stopniowo i nieznacznie do rzeczy okropnych.
Bała się zamku – bała się narzeczonego – ale najbardziej bała się siebie samej, tych niebezpieczeństw, jakie czyhały na nią w głębi jej natury, zbyt śmiałej, zbyt niespokojnej i zanadto spragnionej szczęścia. Starożytne, ponure mury, zapamiętałe w przeszłości, zdawały się szeptać, iż biada temu, kto zbyt lekkomyślnie goni za efemerydą szczęścia.
A ona chciała być szczęśliwa! Musiała być szczęśliwa! Wszystko co robiła, robiła po to, aby być szczęśliwą i w pełni wyzyskać rozkosz swej urody i młodości.
– Jak mnie to wszystko wciąga! – pomyślała z przestrachem, stojąc na środku pokoju, nieruchoma.
Wolała się nie ruszać, zdawało jej się, że każdy ruch zostanie dostrzeżony i zapamiętany przez te milczące, widzące ściany. – Jak mnie to wciąga! Już jestem wspólniczką Henryka! A tamten – Leszczuk? Jak to się wszystko skończy? Może pomówić z mamą? – zaświtała jej myśl, ale odrzuciła ją natychmiast. Miałaby szukać pomocy u matki – nie, sama da sobie radę.
Tymczasem Cholawicki zastukał do pokoju księcia i nie czekając na odpowiedź wszedł dosyć bezceremonialnie z rękami w kieszeniach, z miną chmurną i niezadowoloną.
Był to szczególny pokój. Dość niewielki, z niską, sklepioną powałą, okrągły – gdyż stanowił wnętrze baszty – z trzema oknami w tak grubym murze, iż wnęki okienne mierzyły ze dwa metry głębokości. Do połowy wysokości ściany wyłożone były zniszczoną boazerią dębową z ledwie widocznym deseniem.
Olbrzymie łoże z baldachimem stało na samym środku, poza tym dwa fotele, umywalnia – i mnóstwo drobiazgów, nieskończona ilość flaszeczek, pudełek, części garderoby, przyborów, słoików po konfiturach, talerzyków, bibelotów oraz innych najdziwniejszych przedmiotów zaścielało cały pokój.
Książę od lat nie pozwalał nic wynosić, gdyż nie miał siły osobiście dokonać porządków, a lękał się nerwowo, aby nie wyniesiono czegoś, co może się przydać. Ponieważ stary kamerdyner Grzegorz był także dosyć niedołężny, fantastyczny brud panował wszędzie. Pościel na łóżku była nieomal szara, gdyż książę wahał się od paru miesięcy, czy ją oddać do prania. Nienawidził wszelkiej zmiany.
Mały chudy staruszek o ptasiej, arystokratycznej twarzy siedział na łóżku i z trwogą spojrzał na Cholawickiego.
– Książę mnie wołał? – zapytał twardo sekretarz.
– Ale skąd, ale skąd, Henrysiu – przesłyszało ci się. Gdzieżbym ja wolał, przecie wiem, że Henryś tego nie lubi!
– O co chodzi?
– Kiedy nic, naprawdę nic.
– Pytam się, o co chodzi. Niech książę powie, bo wiem, że jak wyjdę stąd, książę znowu będzie wołał. Lepiej od razu powiedzieć.
– Kiedy z Henrysiem… No, dobrze, już dobrze, powiem! – wykrzyknął piskliwie, gdy Cholawicki zwrócił się w stronę drzwi. – Widzi Henryś, chcę zrobić porządek, tu strasznie dużo śmieci. Właśnie zacząłem od tej flaszeczki – ale nie wiem, może się przyda?
– To niech książę nie wyrzuca.
– Ale może lepiej wyrzucić? Do czego mogłaby się przydać?
– To niech książę wyrzuci.
Rozpłakał się.
– O, co ja mam z Henrysiem! W niczym, znikąd, nigdzie, nic – żadnej po mocy, zrozumienia, pocieszenia, ukojenia, zapomnienia!
– Jeżeli książę będzie mnie nudził, to ja wyprowadzę się z zamku! – Cholawicki z nieukrywaną nienawiścią patrzył na starca, który zamieniał mu życie w piekło. Nie nadawał się na pielęgniarza! Nie znosił tych rozmów z idiotą, męczyły go strasznie.
– Niech Henryś mnie nie opuszcza! – wykrzyknął z dzikim strachem. – Ja sam tu nie zostanę za żadne skarby! Na zamku? Sam? Nigdy w życiu! To jest niedobry zamek – dodał ciszej i jakby z namysłem.
– Dlaczego? – spytał Cholawicki.
Ciągle miał nadzieję, że książę wygada się o skarbach, podejrzewał czasem, że stary magnat lepiej się orientuje, niżby się na pozór zdawało, a tylko umyślnie dla jakichś starczych urojeń lub może przez złośliwość udaje Greka. – Dlaczego ten zamek jest niedobry?
– W całości jest dobry. Owszem. Ale jest w nim jedno niedobre miejsce.
– Które?
– Jest jedno… Jedna komnata.
Na tym punkcie książę był nieubłagalny. Nie chciał nigdy wyjawić, która to komnata jest niedobra i dlaczego? Cholawicki podejrzewał w tym jakąś tajemnicę, a nawet śledził staruszka w czasie jego wędrówek po zamku, ale nigdy nie zdołał nic wymiarkować.
Miejsce to musiało rzeczywiście łączyć się dla księcia z jakimś strasznym wspomnieniem, gdyż zawsze mówiąc o nim przymykał oczy, co było dowodem najwyższego strachu. I tym razem także starzec przymknął oczy i dłuższy czas łapał oddech bladymi wargami.
Wreszcie rzekł od niechcenia:
– Tu w ogóle straszy.
Cholawicki wzdrygnął się. To był drugi ulubiony konik maniaka. Ciągle napomykał, że straszy, a mówił to złośliwie, z pewną filuterią i przekorą.
Cholawickiemu zdawało się nieraz, że stary bawi się jego nerwowym lękiem, którego nie umiał ukryć – rzeczywiście nerwy miał roztrzęsione i żył w nieustannej obawie czegoś… nie wiadomo czego… co, czaiło się w pustce komnat. Więc może była to ze strony księcia chytrość i przekora, złośliwość wariata, dziecinne straszenie zamkiem. Lecz było widoczne, że boi się naprawdę – nie wiadomo co sobie wymarzył i jakie miewał halucynacje, ale wyglądał jak człowiek raz na zawsze doszczętnie przerażony, ścigany bez przerwy lękiem.
Nawet śmiech jego był nadmiernie piskliwy – i ciągle rozglądał się, oczy jego pracowały nieustannie, zanurzając się w mroczne kąty.
Co prawda Cholawicki wiedział, że on sam wywiera podobne wrażenie. To nieuchwytna, a przejmująca atmosfera zamku musiała tak wpływać na nich obu.
Inna rzecz że zawsze nasuwało mu się, gdy patrzył na księcia, na jego wieczne zalęknienie, przerażoną chytrość i grozę, czającą się w oczach, iż nad przeszłością starego dziwaka musiało zaciążyć coś strasznego. Szaleństwo jego miało prawdopodobnie jakąś specjalną przyczynę, nie było wyłącznie spowodowane degeneracją organizmu.
Cóż takiego mogło mu się zdarzyć? Dlaczego krzyczał „Franio”? Co to był za Franio? O przeszłości księcia wiedział tylko tyle, iż w młodości bawił się hucznie i wesoło we wszystkich stolicach Europy. Potem ożenił się, ale żona umarła podczas połogu.
Wówczas osiedlił się na zamku i pędził egzystencję zupełnie samotną. Odezwała się w nim natura Holszańskich. Gdy go Cholawicki po raz pierwszy parę lat temu ujrzał, wyglądał już zupełnie tak samo, jak teraz i tak samo podlegał atakom lęku.
Dlaczego w zachowaniu jego było tyle strachu? Grzegorz nie umiał wyjaśnić tych spraw Cholawickiemu, któremu zresztą przyćmienie umysłowe księcia było bardzo na rękę. Temu zawdzięczał, iż książę ujrzawszy w nocy Leszczuka wziął go za „Frania” – widocznie każdy młody chłopiec wydawał mu się owym „Franiem”, o którym nigdy nie chciał mówić.
– Niech książę weźmie krople – rzekł. – Znowu gorzej z nerwami. Nalał mu podwójną porcję mocnego środka nasennego i wrócił do Maji. Miał pewność, iż po zażyciu kropel książę nie obudzi się przez całą noc, co umożliwi przeniesienie obrazów bez zwracania jego uwagi. Jeszcze dłuższy czas rozmawiał z Mają, po czym, gdy dziewczyna wyszła, skierował się na parter i zawołał półgłosem:
– Grzegorzu!
– A co tam? – odezwał się stary kamerdyner z głębi niewielkiej ciupki, ja ką zajmował w pobliżu głównych schodów.
– Niech Grzegorz pójdzie ze mną. Jest coś do roboty.
– Zara, tylko się odzieję. Tyż! Po nocy…
– Prędzej!
– Zara, zara… Phi, jakie rozkazy!
Kamerdyner nie znosił Cholawickiego, ale przewidywał w nim przyszłego pana, wolał więc nie zadzierać zanadto. Prowadził na ogół politykę ścisłej neutralności. Księcia nie wtajemniczał w swoje podejrzenia co do „kombinacji” sekretarza, a Cholawickiemu również nie udzielał żadnych informacji.
– Ja ta nie wiem – odpowiadał, gdy sekretarz pragnął go wybadać – pań stwa nie podglądam, to nic nie wiem!
Cholawicki najchętniej obyłby się bez jego pomocy, ale nie chciał, by Grzegorz nabrał przeświadczenia, iż coś tu się „spekuluje” w tajemnicy przed nim.
– Grzegorz mi pomoże – rzekł. – Trzeba będzie pozdejmować niektóre obrazy i przenieść gdzie indziej.
– A po co? Wisiały tyli czas, to niech wiszą.
– Niech Grzegorz się nie spiera ze mną! Powiedziałem i koniec! A księciu niech Grzegorz nic nie mówi. Muszę pokazać te obrazy jednemu panu. Bardzo zniszczone, trzeba je odświeżyć.
– Dużo to pomoże odświeżenie takim mazajkom!
Pomimo to zabrał się do zdejmowania obrazów wskazanych przez Cholawickiego. Zdjęli nie bez trudu prawie wszystkie płótna – oprócz kilku, tak brzydkich, iż nie można było mieć złudzeń co do ich wartości. Zwinęli niektóre makaty i dywany.