Dostałam list. Leżał na biurku z innymi papierami, które zbierają się w kupki, gdy nas nie ma, i które trzeba czytać jeden po drugim, tracąc bezpowrotnie radość wyciągania ze skrzynki pojedynczych kopert od konkretnych ludzi i czytania ich w namaszczonym skupieniu. Leżał wśród ulotek wyborczych, wśród reklamówek makro cashów, szkół językowych, wśród wyciągów z kont, rachunków za telefon, listów z pieczątką zamiast nazwiska nadawcy; wezwań do urzędów, pocztówek z lakonicznymi pozdrowieniami, przypomnień, informacji, zawiadomień. I on sam też nie był właściwie listem, jakby ten gatunek przesyłek niezauważalnie wymarł. To była raczej reklamówka, świstek z tekstem niewyraźnie odbitym na ksero, zamazany, rozlany druk – czegoś takiego nie chce się nawet przeczytać do końca. Tkwił między wyborczymi ulotkami jakichś partii. I nie był to list pod jeszcze jednym względem, bo sam stanowił dla siebie kopertę, jak to w zwyczaju mają pisma urzędowe – arkusz papieru złożony na cztery z zakładką posmarowaną klejem. Na tym adres i znaczek.
Pierwsze słowa brzmiały: „Obudź się”. Dalej nie czytałam albo zapomniałam, co tam dalej było napisane. Może: „Obudź się. Polska stoi na skraju przepaści. Głosuj na naszą listę!” Albo: „Obudź się. Nie zmarnuj okazji. Przy zakupie powyżej 300 złotych prezent w postaci zestawu cebulek różnych odmian narcyzów”. Albo: „Obudź się ze znajomością obcego języka. Nasz system nauki w czasie snu zapewnia opanowanie języka w ciągu trzech tygodni”. Pamiętam tylko, że rozcinałam go nożem, jak wszystkie listy, i teraz każdy nóż kojarzy mi się z tym „Obudź się” chyba już na zawsze. Rozcinanie płaskiego ciała złożonego papieru, patroszenie papierowego zwierzęcia, żeby dostać się do jego pełnych znaczenia, wróżebnych wnętrzności.