Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

I co się z nimi stało, zapytał R. tuż przed zaćmieniem księżyca

Powpadali w nałóg życia, w te słabe poranne herbatki, rytualne wyjścia po gazety, puste modlitwy, popołudniowe wyglądania przez okno, polowania na przeceny, wyprawy na rynek po sałatę tańszą choćby o kilka groszy, w to wieczorne nakręcanie budzika, gnębienie niewinnego mechanizmu do odmierzania czasu, jakby miał ich zbudzić do czegoś naprawdę ważnego. Tak uzależnili się od życia, że nie byli wstanie umrzeć, choć powinni byli zrobić to już dawno.

W końcu po latach to ona ocknęła się pierwsza i zachorowała. Najpierw złamała rękę, i to prawą więc nie mogła już ani gotować, ani prać, ani nawet zgarniać z serwety okruszków. On przejął jej obowiązki i było tak, jakby je ukradł. Siedziała w fotelu odwróconym do okna, z ręką na temblaku, wyglądało, że się obraziła na cały świat. Mogła chodzić – nie chodziła. Mogła mówić – nie mówiła. Postękiwała, a te jęki doprowadzały go do szału. Gdy przy okrągłym stoliku stawiał pasjansa, widział nad oparciem fotela siwy czubek jej głowy i słyszał to piskliwe ach, ach. Chyba jej nienawidził.

Jeszcze oglądała swój ulubiony serial, ale on wynalazł już teleturniej na innym programie. Codziennie jej to przypominał:

„Na drugim jest teleturniej”.

A ona ze złością odpowiadała:

„Ale tu jest moja Marianna”.

On milkł i schodził do kuchni, i łomotał czajnikiem albo patelnią bo zachciewało mu się słodkości, a umiał robić tylko bliny.

Któregoś dnia powtórzył: „Na drugim jest teleturniej”, i ona mu nagle odpowiedziała: „To przełącz”.

Zrobił to ostrożnie, z niedowierzaniem, lecz w końcu nie oglądał rywalizujących rodzin, tylko ukradkiem rzucał okiem na nią. Patrzyła w kolorowy ekran tak, jak się wygląda przez okno – bezmyślnie i nieuważnie.

Potem kazała się wysadzać na sedes i on to robił. Jedną ręką podtrzymywał ją drugą opuszczał jej rajstopy i majtki do kolan i trzymał za ramiona. Musiał ją też podetrzeć. Nigdy nie popatrzyła na niego, nie podziękowała, jakby się to jej należało.

Wciąż spali na tych samych zsuniętych małżeńskich łóżkach, ale teraz już nie szukali się w pościeli. Nawet przeciwnie – odsuwali się od siebie, bo ich ciała grzały się własnym ciepłem i nie potrzebowały ciepła cudzego. Czasem w nocy jęczała, że jej zimno, ale gdy chciał jej włożyć sweter, protestowała. Ręka w gipsie wypychała w starym materacu dołek. Jakże miał jej pomóc, skoro nie chciała się ruszyć? Kiedyś w półśnie wziął rolkę ligniny, darł ją na małe kawałki i przykrywał jej dekolt i ramiona białymi płatkami. Nie wiedział, dlaczego to zrobił. Rano musiał je wybierać z pościeli – zmięte, przepocone, postrzępione niespokojnym, bolesnym snem.

Ale najważniejsze działo się samo, pod spodem tego życia we dwoje. Zaczęło jej się plątać coś w głowie.

Zapominała słowa, imiona, zdarzenia. Plątał jej się czas. Zapytała go na przykład ni stąd, ni zowąd: „Czy zrobiłam już obiad?” Odpowiedział, że sam teraz gotuje. „Ach tak”, powtarzała ze smutkiem. „Bo w lodówce są te zwierzątka na krótkich nóżkach”. Poszedł do kuchni i chichotał z przerażeniem pomieszanym z satysfakcją że tak jej się porobiło; była jak dziecko. Otworzył zamrażalnik, w którym tkwiły ściśnięte, bezkrwiste ciała kurczaków. Albo zdrową ręką wskazała nagle na telewizor i stwierdziła: „O, ten młody człowiek był dzisiaj w szopie”. „W jakiej szopie?”, pytał. Lecz to odkrycie już obumarło i nie miało żadnych konsekwencji dla niej, dla niego i dla świata.

W zeszłym roku obydwoje umarli, najzwyczajniej na świecie, jedno po drugim. Nic nie dało się już dla nich zrobić.

119
{"b":"88059","o":1}