Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

Uczulenie na trawy

Kiedy kwitły trawy, oboje mieliśmy katar sienny: nosy nam puchły, a z oczu płynęły łzy – tak to R. i ja płakaliśmy nad hektarami łąk i porosłych zielskiem nieużytków. I nie było takiego miejsca w domu, żeby się ukryć przed niewidzialnymi drobinami pyłku, może ciemna, najniższa piwnica, tam gdzie zawsze płynie woda. Musielibyśmy tam siedzieć do popołudnia, musielibyśmy oboje się tam ukrywać. W mieście było inaczej, można zawsze pozamykać okna i siedzieć w domu. W mieście oczy znały trawy tylko z daleka, a te i tak były wystrzyżone i Zieleń Miejska nie dopuszczała do ich kwitnienia. Stopy znały ziemię tylko z boiska do piłki nożnej i z tych maleńkich skwerków, na które po pracy wyprowadzało się psy. Można było pozostać obojętnym na kwitnienie traw, można było o nich w ogóle nie myśleć. Tutaj od zeszłego roku trawy weszły na taras i zarosły wąskie paski ziemi między cegłami, wspięły się też do moich ogródków i pochłonęły kosaćce.

R. wychodził z kosą i pomimo wszystko ścinał trawy tuż przy ziemi. Gdy upadały, ich pióropusze muskały jego nogi i na skórze zostawał wyraźny zaczerwieniony ślad, który później zmieniał się w drobną wysypkę. To znaczy, że tacy ludzie jak my nie mogą bezkarnie zabijać traw. Trawy stają z nami do walki. Mówiłam: jesteśmy tu obcy. A R. twierdził, że to dobrze, że to ofiara, jaką nasze ciała składają łąkom. Dzięki niej możemy zaistnieć dla traw. Gdyby nie mogły nam zrobić krzywdy, nie mogłyby w ogóle nas pojąć ani nawet zauważyć. Wtedy bylibyśmy obcy, jak dusze zmarłych, które przechadzają się wśród żywych, ale ponieważ nie potrafią ich w jakikolwiek sposób zranić, mówi się o nich, że nie istnieją.

56
{"b":"88059","o":1}