Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

Deszcz

Na moje imieniny zaczęło padać, więc przenieśliśmy krzesła do sieni, żeby przeczekać, aż deszcz przejdzie. Ale on się nie kończył; leciał z nieba sznureczkami, które przesłaniały horyzont. To nie były krople, ale strużki. Sień powoli zamakała, nawet nie wiem dlaczego, może woda sączyła się przez ściany. Może to wina suk – pieczętowały podłogę pięciopłatkowymi znakami swoich stóp. Na zewnątrz cicho mokło siano; cieszyły się pomrowiki; w ich podziemnym, podlistnym świecie trwały przygotowania do fety. Święto Wilgoci.

Jakieś dwa kilometry w stronę Nowej Rudy stoi dziwny dom, ale to nie on jest dziwny, lecz jego położenie. Stoi w wąskiej dolinie między zalesionymi na ciemnozielono szczytami. Stoi tak nisko jak żaden dom w okolicy, właściwie nie widać go znikąd, może tylko z samych szczytów. Strumień obmywa go z dwóch stron, liże jego mokre ściany. R. stojąc w drzwiach i patrząc na deszcz, zaczął więc opowiadać, że mieszka w nim rodzina Pomrowików: ojciec potężny i brązowy, trochę drobniejsza matka i dwoje dzieci. Wieczorami siedzą w milczeniu przy stole, w mroku, bez światła, bo wilgoć nie pozwala działać elektryczności. Ich błyszcząca ciemna skóra odbija tylko słabe refleksy pociemniałego dnia. Nocą cała rodzina kładzie się spać na podłodze w kącie. Cztery sklejone ze sobą ciała, które delikatnie pulsują w rytm ślimakowatych oddechów. Rano ruszają w bujną mokrą zieleń i zostawiają na niej swoje śluzowate ślady. Znoszą pod dach nadgniłe poziomki i truskawki pokryte bladym nalotem pleśni. Żują je w milczeniu. Woda w rozmokłych konwiach przesącza się na podłogi i pokrywa je błyszczącym lakierem.

Nikogo nie bawiła ta opowieść. Otworzyliśmy jasne komputerowe światy i zniknęliśmy w nich na cały wieczór. Nasze twarze oświetlone sztucznym słońcem ekranu stały się upiornie blade. Potem wyłączyli prąd i cały wieczór stawialiśmy pasjanse: czy przestanie padać. Nie przestanie. Nie przestanie. Przez okno widziałam dom Marty; przelewały się przez niego strugi deszczu. Może po nią pójdę, myślałam, bo co ona tam może robić sama w ciemnościach. Pewnie otworzyła swój kuferek z perukami i teraz tka te martwe nakrycia głowy, niepotrzebne nikomu. Splata kosmyki włosów obcych kobiet, które albo już umarły, albo żyją teraz gdzieś na końcach świata, podróżują starzeją się w domach starców ze swoją młodością zaschniętą w nich jak strup.

Kiedy wkładałam gumowce, zobaczyłam, że woda przelewała się już ze stawu w tym samym miejscu, które tak pieczołowicie R. wiosną zabudował. Lała się górą przez betonowe stawidła, sięgała pod sam pomost. Była zmącona i czerwona, gęsta i lepka. Nie szemrała już znajomo, ale buczała, jakby zbierała się do krzyku. R. w żółtych gumowcach i żółtym sztormiaku wyglądał jak duch. Widziałam, jak bezradnie biega po wale. Widziałam jego ryby w ciemnoczerwonych spienionych odmętach z niepokojem gotujące się na śmierć. Delikatne, mieszczańskie i powolne karpie, zawsze takie leniwe, teraz sunęły przy zbełtanej powierzchni, zdziwione kłapały pyszczkami, z których nie dobywał się żaden dźwięk. A między nimi pstrągi podniecone nagłą obietnicą podróży do Nysy Kłodzkiej, do Odry, do morza.

– Wiedziałam, co będziesz robić – powiedziałam, gdy weszłam.

Marta siedziała przy stole i rozkładała na nim swoje zbiory. Odwijała z gazet pasma włosów, czesała je palcami. Potem zaczęła nawijać nici na pletnię. Zdjęłam gumowce i kurtkę, spłynęła z nich kałuża wody.

– Nie pamiętam takiej wody – odezwała się Marta. – Albo coś jest nie tak z moją pamięcią. – Uśmiechnęła się do mnie. – Chcę ci zrobić prezent na imieniny. Zrobię ci perukę. Z prawdziwych włosów, na jedwabiu, specjalnie na twoją głowę.

Wzięła ze stołu pęk jasnych włosów i przyłożyła mi do twarzy, nie spodobało się jej, bo wzięła inny. Powiedziała, żebym wybrała sobie włosy, ale ja dalej nie mogłam się przełamać, żeby ich dotknąć. Kazała mi usiąść, wyciągnęła wyblakły zeszyt i długopis Bic, który jej dałam. Zaczęła mierzyć moją głowę, delikatnie dotykała mnie opuszkami palców po skroniach i czole. Poczułam ten sam przyjemny dreszcz, kiedy mama prowadziła mnie do krawcowej i musiałam stać bez ruchu, a ona, pani Poniewierka, tak się nazywała mamy krawcowa, zdejmowała ze mnie miarę. Budowała wokół mnie przestrzeń z centymetrów, planowanych zakładek, cięć, miesiła ją dłońmi, owijała wokół talii i ramion. Prawie mnie nie dotykała, a i tak moja skóra reagowała spazmatycznie, stłumionym powierzchownym dreszczem przyjemności. Usypiałam na stojąco. I teraz Marta powtarzała ten rytuał przymiarki. Zawstydziłam się przyjemności, zamknęłam oczy. Masz dużą głowę. Masz małą głowę. Nie wiem, co powiedziała Marta.

67
{"b":"88059","o":1}