Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

Gwoździe

Pojechałyśmy z Martą do Nowej Rudy po gwoździe. Samochody sunęły wolno, jeden za drugim, bo woda oberwała kawał szosy. Z przystanku we wsi zabrałyśmy panią Krysię, która w męskich gumowcach mokła na deszczu. Gdy wsiadła, od razu je zdjęła i włożyła wyciągnięte z reklamówki pantofle.

Wszystkie uliczki nad rzeczką były ubłocone. Rozmazane, schnące błoto sięgało okien na parterze.

Sprzedawcy suszyli towary. Właścicielka lumpeksu rozwieszała na sznurach używane ubrania, które tak wiele w swoim szmacianym życiu już przeszły – przeprowadzki, zmiany szaf, popsute pralki automatyczne, zbyt gorące żelazka, tycie właścicieli, niektóre nawet ich śmierć, a teraz – nocną rozwydrzoną rzekę.

Na workach z piaskiem ktoś rozłożył sportowe buty, dziesiątki identycznych adidasów, nike'ów. Ich sznurówki jak knoty wciąż jeszcze sięgały wody. Płonęły na szarym tle ubłoconych ścian ich jaskrawe kolory. Błoto oblepiło kamienice do wysokości pierwszego piętra.

Pani Krysia podziękowała za podwiezienie i poszła w swoją stronę, obciągając cytrynowy sweterek.

Stanęłyśmy za mostem koło jubilera i kupowałyśmy ogórki do kiszenia. Wtedy podszedł do nas ten wariat, którego wszyscy znają – Prorok, Jasnowidz – zarośnięty mężczyzna w poncho zrobionym ze starego koca.

Uśmiechał się do Marty; musieli się znać.

Co u ciebie? – zapytał.

Po staremu – odpowiedziała Marta. Patrzył na nią z niedowierzaniem.

Po staremu?

Wydało mi się wtedy, że jego twarz zmętniała, jakby się miał rozpłakać. Marta powiedziała mu, żeby się trzymał albo coś w tym rodzaju, ale on wziął z wagi ogórka, odwrócił się i odszedł.

69
{"b":"88059","o":1}