Miasto fryzjerów, sklepów z używaną odzieżą mężczyzn o powiekach wymalowanych węglowym pyłem. Miasto w dolinach, na zboczach i na szczytach. Miasto mostków przerzuconych niedbale nad rzeczką która zjawia się i znika, zawsze w innym, coraz modniejszym kolorze; miasto świętych Nepomucenów, oszukanych perfum, barów mlecznych, tandetnych towarów z pieczołowitością wystawianych na sklepowe półki; miasto śladów wilgoci na tynkach domów, okien, z których widać tylko nogi przechodniów, podwórek-labiryntów, miasto docelowe i miasto-przesiadka-w-podróży; miasto pielgrzymujących psów, tajemnych przejść, ślepych ulic, tajemniczych symboli nad drzwiami wejściowymi domów; miasto budynków z czerwonej cegły, eliptycznych rond, krzywych skrzyżowań, objazdów, które prowadzą do centrum, rynków, które są na peryferiach, schodów, których początek i koniec tkwią na tym samym poziomie, zakrętów prostujących drogi, rozwidleń, z których lewe wiedzie na prawo, a prawe na lewo. Miasto najkrótszego lata, śniegu, nigdy nie stopionego do końca. Miasto wieczorów, które nagle nadciągają zza gór i opadają na domy jak monstrualna siatka na motyle. Miasto wodnistych lodów, sklepików, gdzie sprzedaje się krowie kości, i urzędniczek z jaskrawym makijażem. Miasto śniące, że leży w Pirenejach, że nie zachodzi nad nim nigdy słońce, że ci wszyscy, którzy wyjechali, jeszcze kiedyś wrócą, że podziemne, poniemieckie tunele prowadzą do Pragi, Wrocławia i Drezna. Miasto-okruch. Miasto śląskie, pruskie, czeskie, austro-węgierskie i polskie. Miasto-peryferie. Miasto ludzi, którzy myślą wzajemnie o sobie po imieniu, ale zwracają się do siebie „pan” i „pani”. Miasto opustoszałych sobót i niedziel. Miasto dryfowania czasu, spóźnionych wieści, mylących nazw. Nie ma w nim nic nowego, a gdyby tylko się pojawiło, zaraz ściemnieje, pokryje się nalotem, zbutwieje i stanie bez ruchu na granicy istnienia.