Jaki jest dzisiaj dzień? – zastanowił się, próbując oprzytomnieć. Miał nadzieję, że zgodnie z jego przypuszczeniami nadeszła wreszcie długo przez niego oczekiwana środa. Ale bez telefonu pod ręką nie był w stanie odpowiedzieć na to pozornie proste pytanie. Ostatnio doby zlewały mu się w jakąś paskudną, ciągnącą się w nieskończoność, mdlącą całość. Nie odróżniał weekendu od zwykłego dnia. Nocy od poranka. Być może dlatego, że niewiele się różniły.
Pracował w kuchni, dużym pomieszczeniu bez okien, przy sztucznym oświetleniu. W kółko przygotowywał i wydawał te same potrawy. Takie same zupy bulgotały na palnikach wciąż gotowane od nowa. Jakub kręcił masy do ciast i piekł zapiekanki. Niekończący się potok głodnych ludzi zdawał się niemożliwy do zatrzymania. Puste żołądki zapełniały się, na twarzach klientów pojawiały się pełne zadowolenia uśmiechy, po czym znikali, kelner zmieniał zastawę i gra zaczynała się od nowa.
Kolejne naczynia. Nowe zupy, kremy i zapiekanki.
Restauracja osiągnęła sukces. Ogromny. Konkurencja nie miała szans. Jakub był jednym z filarów tego zwycięstwa. To on opracował rewolucyjne menu. Kilka potraw, prostych, smacznych i niezbyt drogich, a jednocześnie elegancko podanych wywindowało to miejsce do rangi ulubionego lokalu w okolicy. A jego beza z porzeczkami doczekała się nawet określenia kultowej. Jakub miał do tego dystans. Wiedział, że to słowo jest w ostatnich czasach mocno nadużywane.
Właściciel natomiast zacierał dłonie i liczył zyski. Mówił do Jakuba „synu” i brzmiała w jego głosie prawdziwa szczerość. Nie było to tylko puste określenie. Jakub miał się niebawem ożenić z jego córką, był też ojcem największego skarbu szefa: wnuczki Martynki. Pojawiła się na świecie nieco wcześniej, niż przyszli teściowie się spodziewali, ale to niczego nie zmieniało w ich pełnej żaru miłości do dziewczynki.
Szaleli za nią.
To ponoć dla zabezpieczenia jej przyszłości w restauracji harowano ponad siły.
Ale Jakub zaczynał mieć dość. Tego życia w niewoli gorszej niż na galerach. Pracy bez końca. Wiecznego stawiania sobie kolejnych celów. Przekraczania granic fizycznej i psychicznej wytrzymałości. Braku czasu, by się cieszyć tym, co zostało już osiągnięte. Nawet o tym pomyśleć. Przyszły teść nie znał miary. Firma była jego domem. Od lat żył w ten sposób. Jego żona już się przyzwyczaiła.
Tego samego wymagał od ewentualnego zięcia i następcy. Maksymalnego zaangażowania. Na początku brzmiało to dość logicznie. Jakub miał talent, ale pochodził ze skromnego domu, nie mógł nawet marzyć o własnej restauracji. Kiedy poznał Agnieszkę, nie wiedział, czyją jest córką. Pokochali się, a potem okazało się, że zawodowo też stanowią wymarzone połączenie.
Wymarzone głównie dla przyszłego teścia, który nie miał syna i z radością powitał w rodzinie drugiego kucharza. Jakub starał się zasłużyć na przywileje, jakie stały się jego udziałem. W głębi serca wciąż czuł się gorszy. Ubogi chłopak znikąd wśród zamożnej rodziny, od pokoleń zajmującej się gastronomią. Próbował nadrabiać pracowitością, a ojciec Agnieszki przyjął to jako oczywistość i wykorzystywał bez oporu. Jakub zasuwał w kuchni jak wyrobnik.
Termin ślubu wciąż pod różnymi pretekstami odkładano i ten okres próby zdawał się nie mieć końca.
Aż obudził się dzisiaj na zapleczu i poczuł, że ma dość. Cholernie, sakramencko dość. Ponad wszystko. Z trudem wstał z tapczanu, na którym spędzał ostatnio wiele nocy. Zbyt wiele nocy z dala od kobiet, które kochał.
Zrobił kilka chwiejnych kroków w stronę łazienki i odkręcił kurek z zimną wodą. Przemył twarz, po czym spojrzał w lustro. Oczy miał przekrwione jak stary pijak. Chwiał się na nogach i wielu postronnych obserwatorów pewnie uznałoby, że ma za sobą niezłą imprezę. Miał. I to niejedną. Każdą spędził nad patelnią, garami i deską do krojenia. Wczorajsza skończyła się o trzeciej nad ranem, poprzednia również. Jakub był chronicznie przemęczony. Czuł, że dotarł do jakiejś granicy, której nie da się już przekroczyć.
Po chwili jednak otrzeźwiał i poczuł, jak krew szybciej krąży mu w żyłach. Zmęczenie na kilka sekund zniknęło przepędzone nagłym zastrzykiem adrenaliny.
Urodziny! – Ta myśl zaświdrowała Jakubowi w mózgu, powodując, że pod czaszką pojawiło się znienacka jakby milion małych ostrych odłamków. – To dzisiaj! – pomyślał z nadzieją, bo strach zalewał mu umysł złym podejrzeniem. Zakręcił szybko kurek, dowlókł się z powrotem do tapczanu i odszukał porzucony byle jak smartfon.
Siedemnasty maja.
Data wypisana była dużymi literami. Nie sposób się pomylić. Nie miał też powodu, by podejrzewać, że popularna sieć telefonów go oszukuje w kwestii dnia miesiąca, choć teraz właśnie tego najbardziej pragnął.
Usiadł, aż zajęczał materac. Złapał się za głowę. Doskonale wiedział, co oznacza ten okropny fakt, że jest siedemnasty. Wszystko mu się pochrzaniło. Obudził się półprzytomny nie w środowy poranek, jak się z nadzieją łudził, lecz okropny, najgorszy na świecie czwartek. O jeden dzień za późno.
Urodziny Martynki odbyły się wczoraj! A on spędził je w pracy! Nie istniała najmniejsza szansa, że Agnieszka przyjmie ten fakt ze zrozumieniem. Kłócili się o to wiele razy. Ostatnio coraz gorzej się między nimi układało, co stanowiło oczywistą konsekwencję jego trybu pracy. Dawne porozumienie, czułość i bliskość zniknęły bez śladu. Między innymi właśnie dlatego dzisiaj poczuł, że dotarł do granicy, której nie mógł już przekroczyć.
I tak gryzły go okropne wyrzuty sumienia, że obudził się za późno.
Martynka! – pomyślał rozżalony i skulił się, jakby go ktoś pchnął silnym ciosem.
A potem zalała go wściekłość. Dokładnie sprawdził powiadomienia. Nie było żadnych nieodebranych połączeń. Nikt nie próbował się wczoraj do niego dodzwonić. Przypomnieć o ważnej dacie. Teść, nawet jeśli pamiętał, słowem się nie odezwał. Fala niespodzianych gości po północy była ważniejsza niż wszystko inne. Należało ich przyjąć za wszelką cenę. Cóż z tego, że Jakub ledwo trzymał się na nogach, a jego pomocnik pił jeden napój energetyczny za drugim, żeby jakoś przetrwać? Reszta personelu pracowała na zmiany. Wychodzili po ośmiu godzinach i nic ich nie interesowało. Jakub zostawał do końca.
Rzucił telefon na szafkę.
Tego było za wiele. Miał dość. Ciągłej konieczności udowadniania, że jest wart tego, by być członkiem rodziny, szefem kuchni, przyszłym następcą. Wcale już nie był pewien, czy w ogóle chce nim być.
– Obudziłeś się! – W uchylonych nagle drzwiach pojawiła się głowa Zygmunta Michalskiego, ojca Agnieszki. Szpakowaty, wciąż przystojny sześćdziesięciolatek wyglądał, jakby tej nocy doskonale się wyspał, a przecież położył się później niż Jakub. Ale on nie harował w kuchni, a jedynie bawił gości i liczył zyski. – To dobrze, że wstałeś – powiedział z charakterystycznym dla niego wiecznym zadowoleniem z samego siebie i zatarł dłonie. – Bo robota czeka. Sprzątaczki działają od świtu, ale trzeba je przypilnować. Dostawę już przyjąłem – pochwalił się. – Ale czas już nastawiać zupy i przygotować półprodukty. Liczę na to, że pierwsi goście na obiad wpadną przed południem. Twój cudowny rosół staropolski powinien być gotowy, a sam mówiłeś, że musi się gotować przynajmniej trzy godziny, najlepiej cztery. Czas nagli, więc nie wyleguj się w łóżku, jeśli łaska.
Znowu zatarł dłonie. Miał widać wiele powodów do satysfakcji.
Jakub nie odpowiedział. Spojrzał na niego z niechęcią i odwrócił głowę.
– Zaparzę ci dobrej herbaty. – Przyszły teść zareagował na ten gest i pobiegł w stronę drogiego, jak go Agnieszka określała, maksymalnie wypasionego ekspresu, w którym w rzeczy samej można było zaparzyć bardzo dobrą kawę.
Ale to nie wystarczyło, by dzisiaj pomóc Jakubowi. Wstał z tapczanu, umył się, przebrał w czyste ciuchy, których spory zapas od dawna miał na zapleczu, i pobieżnie poprawił nieco przydługie blond włosy, po czym wszedł do lokalu. Wyglądał źle. Jak przeżarty nałogiem alkoholik, który o poranku chwiejnym krokiem rusza w poszukiwaniu pierwszego klina. Dwudniowy zarost, podkrążone oczy, niedbała fryzura i krzywo zapięte guziki koszuli dopełniały tego smutnego wizerunku.