Renata uklękła i wpatrywała się w niego. Jej zielone oczy zrobiły się ciemne.
– Już wczoraj rano mnie czymś obdarzyłaś – odezwał się wreszcie Popielski. – Twój hojny dar to syfilis od Luby Bajdykowej via Leon Bójko.
Renata Sperling wstała, a potem z trudem wytaskała z sypialni ciężką walizę. Po chwili na schodach rozległ się stukot jej pantofli.
8
POPIELSKI POCZUŁ, ŻE POT PRZESTAJE MU PŁYNĄĆ PO PLECACH. Zdjął zatem koszulę, włożył rękę pod mokry opatrunek i chusteczką otarł – nie bez bólu – twarde strupy i rany nie pokryte jeszcze całkiem błoną zagojenia. Podszedł do kranu i nalał sobie wody. Potem zapalił papierosa i przyglądał się dłuższą chwilę swojemu przeciwnikowi.
– Już jej nie ma, Bójko. W siną dal odeszło pańskie alibi…
– Wróci tu, zapewniam pana. – Matematyk znów otulił się szlafrokiem. – One zawsze wracają.
– Nie wróci i nie będzie żadnego alibi. – Popielski usiadł za biurkiem. – A pan tu zostanie z tymi kwadratami magicznymi – postukał palcem po kartkach papieru – które ja nazwałbym nieco inaczej. W języku prawa to są dowody pańskiej zbrodni, Bójko. Zabił pan Lubę Bajdykową i Liję Kochównę, a ja pana za to właśnie aresztuję. I zaciągnę do kryminału, a tam wrzucę do najciemniejszej i najbardziej zakaraluszonej celi. I wie pan, co wtedy zrobię? Zostawię tam pana na dłużej i nie będę się panem wcale zajmował.
– A co pan będzie wtedy robił? – Bójko wciąż się uśmiechał. – Gdy ja będę urządzał wyścigi karakonów?
– Odszukam wtedy twoje alibi. – Popielski z przyjemnością zaciągnął się papierosem. – Znajdę Renatę Sperling i z nią porozmawiam. Kilka minut zupełnie mi wystarczy. A ona odwoła tę głupią wyliczankę – zaczął mówić cienkim głosem – „dnia tego a tego towarzyszyłam panu Leonowi Bójce et cetera”. A jeśli nie wystarczy mi tych paru minut na przekonanie Renaty Sperling, to poświęcę jej parę dni, może tygodni, może miesięcy… Ale w końcu twoje alibi pryśnie.
– Jesteś bardzo uparty! – Matematyk z jakimś złośliwym uśmiechem również przeszedł na formę „ty”.
– To złe słowo, Bójko. – Popielski przekręcił kilkakrotnie sygnet na palcu. – To bardzo nieodpowiednie słowo. A wiesz, jakie jest właściwe? Greckie słowo triops. Otóż oznacza ono „posiadający trzecie oko”. To jestem ja. Nie rozglądam się na boki, idę tylko w tę stronę, w którą patrzy moje policyjne oko. A ono mówi: Zabił matematyk? Masz przed sobą matematyka! Zabił zboczeniec? Masz przed sobą zboczeńca! Morderca wysłał kwadraty magiczne, w których zaszyfrował informacje o zabitych kobietach? Oto w biurku zboczeńca matematyka znalazłeś właśnie te kwadraty! Czego chcesz więcej? Niczego! – Odetchnął po tym solilokwium [66]. – No, ubieraj się, Bójko, i nie próbuj żadnych sztuczek! Pamiętaj, cały czas na ciebie patrzę moim trzecim okiem.
– Wierzysz tej kurwie, że jestem zboczeńcem? – Mężczyzna siedział bez ruchu. – Wierzysz, że naprawdę nie miała ze mną do czynienia? Chcesz, abym ci udowodnił, że się ze mną gziła jak bura suka? Powiem ci zatem, co ona najbardziej lubi w łóżku, a ty sam wtedy uznasz, czy kłamie, czy mówi prawdę! Ona lubi, jak się jej wciska…
Popielski powstał i chwycił Bójkę za kędziory, które się bujnie krzewiły po obu stronach jego czoła. Szarpnął nim tak mocno, że prawie go uniósł w powietrzu, przyciągnął do biurka, po czym rozgniótł mu nos o śliski blat.
W dłoniach tkwiły mu pojedyncze wyrwane kłaki. Podszedł do zlewu i umył ręce pod kranem, a Bójko wciąż leżał na biurku i cicho jęczał, trzymając się oburącz za głowę. Kałuża krwi z jego rozbitego nosa zbliżała się do kartek leżących na stole i do otwartej Biblii. Popielski odsunął księgę, a trzy kwadraty magiczne wsunął do koperty, którą był znalazł w szufladzie biurka. Uczynił to ostrożnie, by nie zamazać śladów daktyloskopijnych. Potem wciągnął koszulę na poraniony grzbiet.
– Idziemy! – powiedział, zapinając guziki. – Włóż lepiej spodnie i nogawki wciśnij w skarpety. Zrób sobie pumpy. To nic miłego, jak karakony i pająki w celi łaskoczą odnóżami gołą skórę.
– Identyczne kwadraty magiczne Lii Kochówny i Luby Bajdykowej ma jeszcze ktoś inny, nie tylko ja. – Bójko westchnął, wciągając krew kapiącą mu z nosa – Ktoś, kto jest również matematykiem. To dopiero zboczeniec! Studiowałem z nim razem w Kazaniu…
* * *
– Nie przypominam sobie pana – mruknął Józef hrabia Bekierski. – Ale może pan chodził tylko na niektóre wykłady?
– Chodziłem na wszystkie – Bójko założył nogę na nogę – i pamiętam pana bardzo dobrze. Na przykład jako jeden z nielicznych nie używał pan chyba nigdy papieru do przeprowadzania obliczeń.
W salonie pałacu w Stratynie panował półmrok, który rozmazywał kontury przedmiotów. Pełne ozdób i zawijasów ramy luster wiszących pomiędzy oknami zlewały się w jednolite elipsy, skórzane fotele tworzyły lite bryły, a twarze portretowanych przodków na ogromnych obrazach były jedynie bladymi plamami.
Bekierski upił trochę wina z kieliszka, po czym wstał i oparł się o ramiona dwóch siedzących obok niego brodatych mężczyzn w mundurach carskiej armii.
– Twierdzisz, że kłamię, obdartusie? – zasyczał.
– Pamiętam również – Bójko wobec braku jakiegokolwiek poczęstunku nie miał czym zająć dłoni – że był pan okrutnikiem, znienawidzonym przez wszystkie kazańskie kurwy. Ciekaw jestem, czy o tym epizodzie z pańskiego życia wiedzą panowie z pańskiej partii, ze Stronnictwa Narodowego.
– Ciebie za to lubiły. – Bekierski uśmiechnął się. – Pamiętasz szkolenie wojskowe pod koniec studiów, kiedy nas uczono walki wręcz i innych sztuczek? Ktoś mi mówił później, że ukradłeś bat ze stajni, a potem jakiejś burdelmamie kazałeś się okładać nim po grzbiecie. Co, sobaczyłeś wtedy, oj, sobaczyłeś! Lubisz to, go – łąbeczku! Sasza! – zwrócił się do jednego ze swych towarzyszy. – Daj tu szampańskiego dla mojego kolegi ze studiów! Wypijmy, a potem muszę się z tobą pożegnać, słowiczku! Mam moc roboty.
– Proszę o kwadrans. – Bójko lekko drgnął, gdy wystrzelił korek z szampana. – Zwłaszcza że chciałem szanownemu koledze zaproponować coś, co sprawi, że kolega poczuje się jak bóg…
– Ja się często czuję jak bóg, zwłaszcza wtedy, gdy odbieram od moich poddanych hołd w naturze. – Bekierski nadstawił kieliszek pod strumień musującego płynu. – Jestem jak senior, któremu przysługuje ius primae noctis. Tyle boskości mi wystarczy… A teraz streszczaj się ze swoją propozycją, mój milutki, masz czas tylko do końca tej butelki szampańskiego.
– Pamięta kolega profesora Asłanowa? – Bójko odstawił kieliszek – Tego trochę Tadżyka albo Uzbeka, pamiętasz?
– Pamiętam. Wykładał topologię i elementarną teorię liczb. Uchodził za wariata…
– Zajmował się również nieskończonościami Cantora… Tak, niektórzy uważali go za szaleńca, ponieważ nie ukrywał, że jest imiesławcem. Korespondował również z Iwanem Paninem…
– Z kim?
– Z Iwanem Paninem. – Bójko odpalił papierosa od długiej zapałki podanej mu usłużnie przez jednego z Rosjan. – Tym, który znalazł w hebrajskim tekście Biblii liczne uderzające zbieżności liczbowe…
– A tak, już wiem. – Bekierski spod przymrużonych powiek wpatrywał się natarczywie w rozmówcę. – Prowadził obliczenia gematryczne i znalazł rzekomy wzór, wedle którego powstała Biblia…
– Podczas mojej pierwszej wizyty, którą złożyłem profesorowi Asłanowowi – Bójko wstał i zaczął krążyć po salonie, czujnie obserwowany przez pretorianów hrabiego – wie kolega, mówię o tej wizycie zapoznawczej, którą nowy student musi złożyć każdemu profesorowi wydziału…
– Śmiertelnie nudne były te wizyty…
– Moja wizyta u Asłanowa nie była taka nudna. Kiedy się dowiedział, że jestem głęboko wierzący, wprowadził mnie w świat liczb i hebrajskich liter… Następnego dnia zapisałem się na wykłady ze starohebrajskiego u orientalisty doktora Basawoja. Przez dwa lata studiowałem hebrajszczyznę, a z Asłanowem zgłębiałem gematrię na privatissimach… Czytaliśmy Biblię i liczyliśmy słupki. Nie wierzyłem w tajne kody, ale nie mogłem się oderwać od tych obliczeń i nadziwić zbieżnościom… Były tak zaskakujące, że zaczęliśmy nawet szukać uogólnień i tworzyć wzory… Potem profesor Asłanow rzeczywiście trafił do psychuszki, a ja…