W oczach młodego człowieka pojawiły się łzy.
– No to teraz siadaj tu i rachuj, ale już! Najpierw nazwisko „Luba Bajdyk”, a potem „Lija Koch”. Ile wynosi ich gematria?
– To zależy, czy zapiszę te nazwiska w jidysz, czy w biblijnym hebrajskim. – Jaffo nieco się uspokoił i usiadł na łóżku obok Popielskiego.
– W biblijnym hebrajskim.
– No tak, ale jest jeszcze pewien problem. Na końcu imienia „Luba” czy „Lija” może być „he”, którego się nie wymawia… A „he” ma też swoją wartość… Nie wiem, jak to panu wytłumaczyć… A ponadto niektóre samogłoski mogą być oddane przez „waw” lub „jod”…
– Wiem, co to jest „h” nieme. – Popielski uśmiechnął się przyjaźnie. – Postępuj inaczej niż w wypadku nazwiska „Zaremba”, czyli pisz po hebrajsku, nie w jidysz. Tu nie uwzględniaj „h” niemego ani żadnych samogłosek! Sprawca używa wyłącznie spółgłosek, to też tak zrób! – powiedział, zdając się nie widzieć zdumienia, jakie się pojawiło na twarzy Jaffa na wzmiankę o jakimś „sprawcy”. – No, licz, chłopcze, i puszczę cię do synagogi!
Żyd policzył i pokazał wynik Popielskiemu.
– I tu, i tu gematria wynosi 68 – oznajmił. – Błagam pana, czy mogę już iść?
– Niechże pan idzie! – mruknął Popielski. – Dziękuję…
Chłopak podszedł powoli do drzwi, otworzył je, a potem odwrócił się do Popielskiego.
– Pan mi groził – powiedział poważnie – a ja przykryłem pana kocem, by nie było mu zimno.
Popielski wyciągnął do niego rękę na pożegnanie i oparł się o ścianę. Nie usłyszał jego skargi, nie zauważył nawet tego, że chłopak położył klucze na podłodze i wyszedł szybko z pokoju, nie podawszy mu ręki. Nie o nim Edward teraz myślał ani o Renacie Sperling, która dokądś wybiegła prawie pięć godzin temu i dotąd nie wróciła. Przed oczami migały mu hebrajskie litery, kwadraty magiczne i matematyczne macierze. Sięgnął po pióro, wynotował z pamięci zapisy Hebraisty, rozpisał je w odpowiedni sposób, a potem zaczął wykonywać różne działania arytmetyczne. Następnie wyszedł do przedpokoju, zabrał stamtąd książkę telefoniczną, którą długo wertował. Po dwóch godzinach tej pracy ubrał się pośpiesznie i wybiegł. Po czterech godzinach wrócił do domu. Przywitawszy się zdawkowo z Leokadią i Ritą, chwycił za słuchawkę. Zatelefonował do mieszkania Szaniawskiego. Nikt nie odebrał. Wykręcił teraz numer zapisany mu przez Icchoka Jaffa.
Usłyszawszy w słuchawce głos Zaremby, pozdrowił przyjaciela.
– Szukaliśmy matematyka na całej ulicy – powiedział Wilek. – Znaleźliśmy nauczyciela matematyki i nauczyciela fizyki. Obaj mają niepodważalne alibi. Klops. Nie mamy mordercy. Ale mamy jego następną ofiarę – powiedział Popielski. – Potencjalną ofiarę.
LICZBA MĘDRCA
Zrachujcie trupy – ja zliczyłem ducha.
Cyprian Kamil Norwid, Wzroki. Przypowieść
1
KOMENDA WOJEWÓDZKA POLICJI PAŃSTWOWEJ we Lwowie dysponowała kilkoma niewielkimi mieszkaniami położonymi w ważnych, newralgicznych punktach miasta, najczęściej w centrum jakiejś dzielnicy lub przy głównym trakcie komunikacyjnym. Lokatorzy tych wynajmowanych mieszkań nie tylko nie wzbudzali żadnych podejrzeń właścicieli nieruchomości, lecz wręcz przeciwnie – obdarzano ich zaufaniem. Byli to najczęściej poważni panowie zatrudnieni na solidnych państwowych posadach. Ich bezżenny stan gwarantował, iż inni lokatorzy nie będą narażeni na krzyki dzieci i na kuchenne wyziewy, a staranny ciemny ubiór odsuwał podejrzenie o pijaństwo czy też o niemoralne prowadzenie. Żaden kamienicznik nie wątpił w to, że dokument o zatrudnieniu jego lokatora w namiestnikostwie lub w Polskiej Agencji Telegraficznej jest prawdziwy. Żadnemu do głowy by nie przyszło, że natychmiastowe podłączenie linii telefonicznej do świeżo wynajętego mieszkania świadczy, iż nowy lokator jest policyjnym tajniakiem. Raczej byliby skłonni uważać, że kontakt ze światem jest konieczny w wypadku odpowiedzialnego urzędnika służbisty, który w każdej chwili może być wezwany przez swojego szefa do ważnych zadań. Ci nowi lokatorzy, zaufani ludzie z różnych instytucji policyjnych, nie narzekali na maskaradę, do której byli zmuszeni, ponieważ ich incognito było hojnie opłacane – ich wynagrodzenie wynosiło, ściśle mówiąc, połowę czynszu. Za to musieli natychmiast i bez zastrzeżeń spełniać żądanie ulotnienia się na bliżej nie ograniczony czas i pozostawić swe mieszkanie do dyspozycji władz. Tak oto ich kwatera zamieniała się w tajny lokal policyjny, gdzie dokonywano głęboko zakonspirowanych działań.
Instalator pan Stefan Pokrzywka, pracujący w dziale technicznym Komendy Wojewódzkiej, otrzymawszy wczoraj po południ stosowne polecenie, opuścił swoje mieszkanie na ulicy Grunwaldzkiej 4. Uczynił to bez szemrania i w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku na rozkaz naczelnika Urzędu Śledczego.
– Zanim pozostawicie nam lokal – ton Kocowskiego był kategoryczny – macie zaopatrzyć mieszkanie w szkolną tablicę i kredę. Weźcie z jakiejś szkoły! W razie trudności dyrektor szkoły niech dzwoni do mojego sekretariatu, a tam potwierdzą waszą policyjną tożsamość.
Pokrzywka zaopatrzył mieszkanie w potężną tablicę i zapas kredy, które to przedmioty wypożyczył z pobliskiego gimnazjum żeńskiego imienia Królowej Jadwigi – za pokwitowaniem i nie bez trudności przewidzianych przez Kocowskiego. Opuścił potem swój lokal, sądząc, że tablica posłuży do zaprezentowania jakiegoś planu policyjnych działań skierowanych – jak był przekonany – przeciwko komunistom czy innym wywrotowcom.
Pan Pokrzywka głęboko się mylił, tablica nie zmieniła swego przeznaczenia. Również w jego mieszkaniu służyła celom dydaktycznym. Teraz były bowiem na niej wyrysowane różne kwadraty wypełnione już to liczbami, już to hebrajskimi literami.
Edward Popielski napisał właśnie ostatnią literę, przeprosił zebranych, wyszedł do przedpokoju, tam umył starannie ręce i otrzepał rękawy marynarki z kredowego pyłu, po czym wrócił i uważnie przyjrzał się czterem słuchaczom.
– Drodzy panowie, dziękuję za cierpliwość. Wszystko, co chciałem, już zapisałem na tablicy, i nic teraz nie rozproszy naszej uwagi.
Wyprostował się i przeciągnął. Kocowski, Zaremba, Kacnelson i Grabski wpatrywali się w niego w natężeniu – jak uważni i krytyczni studenci. Nie bał się jednak ich ewentualnej krytyki. Był pewien, że nie stanie się już jego udziałem blamaż nieudanego wykładowcy, co wiele łat temu w Wiedniu było spowodowane epilepsją, a całkiem niedawno na Uniwersytecie Jana Kazimierza złośliwością profesora Kłapkowskiego. Teraz już nikt nie obali jego rozumowania. I to wcale nie dlatego, że jego słuchacze nie znają hebrajskiego ani matematyki. Jego wywód zrozumie każdy, kto myśli logicznie. Wynikanie wniosków będzie bowiem bezbłędne, zimne i piękne. Jak kryształ. Jak matematyka.
– Tematem naszego wykładu – omiótł wzrokiem słuchaczy – jest oczywiście rozszyfrowanie hebrajskich zapisów, które ktoś, najprawdopodobniej morderca, wysłał do pana naczelnika Kocowskiego. Są to dwa komunikaty, a każdy z nich liczy po trzydzieści sześć liter. Pierwsze, co wpadło mi w oczy, to pewna zadziwiająca symetria obu zapisów. Proszę spojrzeć. – Wskaźnik powędrował na dwa pierwsze kwadraty. – Bez rozrywania i przenoszenia wyrazów i jeden, i drugi komunikat można zapisać w postaci kwadratu. Każdy kwadrat ma bok utworzony z sześciu hebrajskich liter i jak tabela składa się z wierszy i kolumn. Każdy wiersz po przetłumaczeniu ma sens.
***