– No bo gdyby nim wstrząsnęła, nie myślałby chyba o takim drobiazgu jak napój dla dziennikarzy, którzy ponadto mogli mu się jawić jako wrogo nastawieni, prawda? Gdyby był wzburzony notatką, a ściśle mówiąc: szantażem Bójki, przecież natychmiast by wybiegł z domu, nie zważając na to, czy komuś chce się pić, czy nie! Co pan sądzi o takim rozumowaniu?
– Zgadzam się z nim – odparł Wiącek.
– Gdyby zatem przyjąć, że oskarżony jest winny zarzucanego mu czynu – prokurator zwrócił się do przysięgłych – można by powiedzieć, że udał się z zamiarem dokonania tego czynu, nie będąc wewnętrznie wzburzonym. Z zupełnym spokojem wyjechał do Lwowa, by zabić Bójkę, nie zapominając pierwej poczęstować dziennikarzy kwasem chlebowym. Panowie przysięgli, ten spokój mordercy może świadczyć o jednym – o premedytacji!
Szumiło usiadł, dając znak, iż zakończył przesłuchanie.
– Veto! – zakrzyknął mecenas Bechtold-Smorawiński. – Ten wniosek a posteriori [79] jest logicznie nieuprawniony. Mój znakomity kolega wnioskuje z czegoś, co ma być dopiero wnioskiem końcowym. Wszak to błędne koło!
– Oddalam sprzeciw, mecenasie. – Sędzia Knipa zaczerpnął tchu. – Oskarżyciel próbuje jedynie zrekonstruować okoliczności zarzucanego czynu. Teraz świadek jest do dyspozycji obrony.
Adwokat podszedł do Stanisława Wiącka i spojrzał mu głęboko w oczy.
– Może pan nam zdradzić, skąd się wzięły te blizny na pańskiej twarzy?
– Moja ślubna małżonka podrapała mnie niegdyś dotkliwie w czasie kłótni małżeńskiej.
Lokaj, zaskoczony najwyraźniej tym pytaniem, zdradził pewien niepokój. Stracił bowiem żołnierską ścisłość i lakoniczność wysłowienia, dodając w swej odpowiedzi niepotrzebne „ślubna” i „małżeńskiej”.
– Czy mógłby pan powiedzieć, czego dotyczyła owa kłótnia?
– Tajemnica małżeńska.
– No dobrze. – Mecenas Bechtold-Smorawiński uśmiechnął się. – Przepraszam, nie chciałem ingerować w pożycie małżeńskie świadka z powodu plotkarskiej ciekawości. Pytam jednak, kierując się wyłącznie dobrem sprawy. Muszę uświadomić świadkowi, że dysponuję pisemną ekspertyzą lekarza sądowego, jednego z najwybitniejszych specjalistów, doktora Iwana Pidhirnego, który, jak świadek sobie przypomina, przyjrzał się ranom świadka – za jego zgodą – podczas przesłuchania na policji. Otóż doktór Pidhirny uważa, że te rany wyglądają jak ślady po uderzeniu wąskim i ostrym przedmiotem, na przykład szpicrutą. Jak świadek skomentuje ten wniosek doktora?
– Paznokcie mojej żony są wąskie i ostre.
– Czy świadek widział kiedykolwiek szpicrutę oskarżonego?
– Tak.
– Czy świadek widział, jak oskarżony bije nią innych?
– Tak.
– Czy bił nią swoją służbę?
– Tak.
– Kogo na przykład?
– Kuchcika, pokojówkę, chłopaka stajennego…
– A czy kiedykolwiek uderzył świadka?
– Nie.
– Stawiam tezę, Wysoki Sądzie – adwokat demonstracyjnie odwrócił się od przesłuchiwanego i teatralnym gestem udrapował togę – że zeznania świadka, wiedzionego pragnieniem zemsty za oćwiczenie go przez oskarżonego szpicrutą po twarzy, są obarczone pewną dozą wątpliwości. Tego motywu zemsty świadek nie chce potwierdzić, kierując się godnością osobistą, którą tak doskonale widać w zachowaniu i postawie świadka.
Po ogłoszeniu przez adwokata, iż nie ma więcej pytań, Stanisław Wiącek zszedł z podium i usiadł na swoim miejscu wśród publiczności. Na jego klapie od marynarki widniała plama po spoconej dłoni.
16
KAMERDYNER STANISŁAW WIĄCEK urodził się w Kozowej w powiecie brzeżańskim w bogatej rodzinie chłopskiej. Jego ojciec Kazimierz Wiącek jako jeden z nielicznych w swym środowisku potrafił czytać, a jego podstawową lekturą była Biblia. Znał ją na wyrywki, a jej wskazówki moralne nieustannie wpajał swym licznym dzieciom. Nauka mądrości Świętej Księgi odbywała się w każdą niedzielę po mszy świętej i zaczynała się od chóralnej deklamacji Dekalogu. Ojciec szczególny nacisk kładł na przykazania „Czcij ojca swego i matkę swoją” oraz „Nie mów fałszywego świadectwa przeciw bliźniemu swemu”. Sądził, że inne przykazania dotyczą wieku dojrzałego i jako takie nie powinny obchodzić jego progenitury. Drobiazgowo je omawiał, przytaczając inne cytaty biblijne i ilustrując je przykładami z życia codziennego Kozowej i okolic. Stary Wiącek byłby pewnie dobrym katechetą, gdyby nie zbytnia pedanteria – żądał mianowicie od dzieci bezbłędnego odtwarzania Biblii, a w razie pewnych przeinaczeń w cytatach natychmiast sięgał po skórzaną dyscyplinę. Czynił to nader często, a nieuniknione błędy w dosłownym przytaczaniu treści biblijnych z okrutną przesadą nazywał „kłamstwem”. Przez to postępowanie rodziciela u małego Stasia i u jego rodzeństwa wykształcił się następujący proces skojarzeniowy: kłamię, więc cierpię pod batogiem. To wspomnienie bólu zadawanego ojcowskim nahajem Stanisław Wiącek odczuwał ostatnio nieustannie. Również i teraz, kiedy wpatrywał się w Edwarda Popielskiego wezwanego przez oskarżyciela. Słuchał jego wypowiedzi, lecz nie zwracał na nie uwagi, a nawet więcej – w ogóle nie trafiały one do jego uszu, ponieważ te ostatnie wypełnione były okrzykami ojca: „Skłamałeś, że pan hrabia najpierw czytał twoje notatki, a potem kazał kwasem chlebowym ugościć utrudzonych przybyszów, a było owoż odwrotnie – najpierw dał pić spragnionym, a potem czytał. Kłamiesz, więc cierp teraz!”.
Tymczasem Popielski począł plastycznie i szczegółowo odmalowywać charakterystykę oskarżonego.
sternbachówna, ludwika: Świadek oskarżenia na ławie oskarżonych. Sprawa hrabiego Bekierskiego, (w:) Kryza, Ignacy (red.): Wstać, sąd idzie! Wybór reportaży sądowych z dwudziestolecia międzywojennego, Warszawa: Czytelnik, 1974, s. 197-203.
Edward Popielski i tym razem prezentował się równie starannie i pewnie jak uprzednio. Nie znać było po nim śladu zaniepokojenia i desperacji, jaka mogłaby się przecie zrodzić w świadku oskarżenia, który stał się prawie oskarżonym i któremu oficjalnie na sali sądowej postawiono zarzut zakłamania śledztwa i wplątania w morderstwo niewinnego człowieka. Był nadzwyczaj opanowany. Skała, nie człowiek. Nastrój zapewne zawdzięczał również temu, że przesłuchiwał go przyjazny mu prokurator, który bardziej słuchał, niż pytał.
A słuchać było czego. Dawno nie słyszałam tak zwięzłej i jednocześnie pełnej charakterystyki psychologicznej. Chętnie przeczytałabym raporty policyjne Edwarda Popielskiego. Jeśli jest w nich tyle literackiej maestrii, ile w jego wypowiedziach, mogę śmiało stwierdzić, że ten interesujący mężczyzna nie powinien być detektywem ani filologiem, lecz pisarzem. Przedstawiał bardzo dokładnie sylwetę hrabiego Józefa Bekierskiego, jaką był poznał z relacji nieżyjącego już Leona Bójki. Oskarżony w opowieści świadka stanął jako żywy przed naszymi oczyma. Zobaczyliśmy człowieka pełnego sprzeczności, w którego duszy matematyka i inżynieria walczyły z niezwykłą religijnością. Nie była ona jednak ślepa i egzaltowana, ale właśnie nakierowana, by tak rzec, „matematycznie”. Bekierski zetknął się był bowiem w czasie studiów w Kazaniu z rosyjską sektą religijną imiesławców, wśród których dominowali właśnie matematycy! Byli to znani profesorowie moskiewscy – nie wiem, przez kogo znani, ja o nich w życiu nie słyszałam! – Jegorow czy Łuzin. Wyznawcy tej sekty, do których Bekierski dołączył już był na początku studiów, uważali, że „Bóg jest swym imieniem”, co dla matematyków jest poniekąd zrozumiałe – nie pytajcie mnie jak! – w odniesieniu do teorii liczb porządkowych. Bekierski, zafascynowany imiesławiem, rozpoczął badania nad językiem hebrajskim, ponieważ interesowały go konteksty, w jakich używano magicznego i niewymawialnego imienia starotestamentowego Boga, które składało się z czterech spółgłosek JHWH, i jedni je wymawiali jako „Jehowa”, inni jako „Jahwe”. Niewiarygodne, że ten zajadły antysemita studiował hebrajszczyznę! Ale mroki natury ludzkiej, by pozostać przy metaforyce biblijnej, są bardziej nieprzeniknione niż ciemności egipskie.