Литмир - Электронная Библиотека

– Praca doktorska pod jakim tytułem?

– I tak nic nie zrozumiesz, ty łobuzie! – Najwyraźniej nabierał pewności siebie.

Popielski rozwiesił starannie marynarkę na oparciu krzesła, a kapelusz położył na stole, sprawdziwszy pierwej, czy jego powierzchnia nie jest powalana tłuszczem.

Za zielonymi szybkami biblioteczki widać było grzbiety książek. Otworzył ją i przebiegł wzrokiem po tanich wydaniach klasyki polskiej i obcej. Henryk Sienkiewicz, Bolesław Prus, Wiktor Hugo, Anatole France. Książki naukowe były reprezentowane jedynie przez rosyjski atlas anatomii człowieka i dwutomową encyklopedię Brockhausa. Żadnej pracy matematycznej, żadnej Biblii.

Zamknął biblioteczkę i zajął się biurkiem. Otworzył je i wysunął górną szufladę. Leżały w nich gazety codzienne – „Słowo Polskie”, „Chwila”, „Gazeta Poranna”, i periodyki – „Lwowskie Wiadomości Muzyczne i Literackie”, „Świt” i „Wierny Lwów”. Przejrzał je uważnie.

Poczuł żar na policzkach. Między gazetowe strony wetknięte były małe kartki z jakimiś obliczeniami i wzorami.

Napiął mięśnie. Musiał panować nad euforią, musiał wyciszyć trąby triumfu, które wołały: wszystko się zgadza, masz przed sobą tego, kogo szukasz! Ten człowiek ukrył obliczenia w gazetach, by nie rzucały się w oczy podczas pobieżnej rewizji! Brak ci jeszcze czegoś? Czyż ten człowiek nie wygląda na zboczeńca, który chędoży syfilityczne staruchy? Do dzieła! Przyprowadź go Grabowskiemu na powrozie, a potem wróć do swojego gabinetu policyjnego, do prawdziwego życia! A może chcesz mieć pewność? Może musisz znaleźć ślady hebrajszczyzny i kwadratów magicznych?

Otarł czoło, zmarszczył brwi i spojrzał groźnie na Bójkę.

– Pytałem cię o coś!

– Uogólnienie pewnej tieoremy Jegorowa. – Bójko opacznie zrozumiał jego spojrzenie i owinął się szlafrokiem, jakby to była zbroja przeciw ciosom, które zaraz miały spaść na jego ciało. – Oto tematyka mojego doktoratu.

– To o zbieżnościach funkcyj?

– Jest pan matematykiem? – zapytał zdumiony Bójko.

– W moim umyśle są tylko liczby i trupy – odparł Popielski. – Jestem kimś więcej niż matematykiem. Jestem policjantem.

Rozejrzał się po pomieszczeniu. Było dość duże i utrzymane w czystości i porządku. Najwyraźniej spełniało funkcję i kuchni, i gabinetu. O tym pierwszym przeznaczeniu świadczyły zlew, kuchenka spirytusowa, deska do krojenia chleba leżąca na stole i kredens, o drugim – biurko i biblioteczka. Dwa okna wychodziły na podwórze, jedno na trzepak, trawnik i drzewa przed domem. Drzwi zasłonięte wystrzępioną nieco kotarą prowadziły najwyraźniej do drugiego pokoju. Te drzwi zaniepokoiły Popielskiego.

Kiwnął palcem na Bójkę i kiedy ten ciężko wstał i podszedł, chwycił go mocno za kark i pchnął na kotarę. Zaplątany w ciężki materiał Bójko przez chwilę znajdował się za progiem pomieszczenia, ale na jego głowę nie spadł żaden cios. Nikt przyczajony nie czekał, aż materiał się wybrzuszy, by uderzyć w intruza. Najprawdopodobniej nikogo nie było w pokoju zasłoniętym kotarą. Popielski odsunął ją powoli.

Stał teraz pół metra od drzwi i lustrował wzrokiem małą sypialnię, w której znajdowały się potężna i bardzo wysoka szafa, obok niej krzesło, a na środku żelazne łóżko. Z szafy, prawie spod sufitu patrzył ponuro gipsowy Sokrates. Popielski znów chwycił Bójkę za kołnierz i tym razem wsunął do środka jego głowę, a potem szybko ją cofnął – tak jak go uczyli dwa lata wcześniej na policyjnym kursie w Sarnach. Nie padł żaden cios, nikt się nie czaił przyklejony do ściany obok drzwi.

– Proszę wejść do sypialni i usiąść na krześle.

Bójko zrobił, co mu kazano, a Popielski rozpoczął oględziny pokoju. Zajrzał pod łóżko. Tylko kartonowa waliza. Otworzył ją i ujrzał brudną bieliznę. W szafie przerzucił kilka mniej lub bardziej wytartych i pocerowanych ubrań. Przejrzał półki, przesuwając koszule, które w zamierzchłych czasach musiały wcale dużo kosztować. Jedna z nich miała nawet wyhaftowany monogram „L.B.” na mankiecie, co oferowano tylko w pierwszorzędnych magazynach konfekcyjnych. Pod nią coś zaszeleściło. Popielski włożył tam dłoń i wyciągnął dużą książkę. Otworzył ją i przebiegł wzrokiem po powykręcanych literach hebrajskich. Była to Biblia hebrajska. Wysunęła się z niej koperta. Włożył do niej dłoń i poczuł na palcach śliską powierzchnię i małe ostre krawędzie papieru fotograficznego. W jego palcach pojawiły się fotografie.

Zanim przyjrzał się zwałom tłuszczu, rozlanym na boki piersiom i gąbczastym pośladkom widocznym na odbitkach, spojrzał na Bójkę. Ten, skulony, z głową prawie wciśniętą w kolana, kiwał się na krześle i wpatrywał w podłogę. Na jego łysinie okolonej rzadkimi kędziorami połyskiwały małe krople. Zbierały się osobliwie wokół dużego włochatego znamienia na łysinie Bójki, które wykwitało tam niczym czarna wyspa. Swym kształtem przypominało Popielskiemu italski but. Przeniósł wzrok na zdjęcia i długo je oglądał.

– Nie wstyd panu, Bójko, trzymać pornografię w Biblii? – Po – skrobał paznokciem po jednej z fotografii, na której rozwalona na kanapie Luba Bajdykowa spod małego kapelusika patrzyła uwodzicielsko w obiektyw. Jej słoniowate nogi były szeroko rozrzucone, a potężne piersi spływały po bokach ciała.

Na szafie coś zaszeleściło. Popielski uniósł głowę i natrafił jedynie na pogardliwe spojrzenie gipsowego Sokratesa.

– Myszy tu u pana harcują, co, Bójko? – Uniósł rękę w rozkazującym geście. – A teraz z powrotem do kuchni! Tam sobie porozmawiamy!

Rozsadzała go euforia. Grały potężnie triumfalne tuby. Starał się je wytłumić, ponieważ ich dźwięk nie tylko upajał, ale też poniewierał i upokarzał. Zawsze je słyszał przed epileptycznym atakiem. Euforia i epilepsja. Nieodłączne siostry – jedna rozświetla umysł, druga – rzuca w błoto.

Bójko usiadł w kuchni na krześle wskazanym przez Popielskiego. Detektyw przesunął w bok ciężką maszynę do pisania i położył obok niej Biblię. Potem sięgnął do biurka i jeszcze raz przejrzał papiery schowane w gazetach. Widniały na nich matematyczne obliczenia i wzory, które, jak stwierdził, dotyczyły ciągów i teorii liczb.

Kilkanaście minut siedział przy biurku w milczeniu i przerzucał kartki hebrajskiego Starego Testamentu. Strona po stronie. Wiele wyrazów było podkreślonych, na marginesie kłębiły się słupki rachunków, na których literom przypisano liczby. Były to rachunki gematryczne.

Trąby grały i cichły. Popielski uniósł księgę i wytrzepał z niej trzy kartki. Wypisano na nich wyrazy hebrajskie. Jeden pod drugim. Tworzyły kwadraty, których długość boku mogła być liczona w literach. Jeden z kwadratów dotyczył Luby Bajdykowej, inny – Lii Kochówny. A jeszcze inny – Chai Lejbach. Spojrzał na Bójkę z uśmiechem.

– Ja mam alibi – powiedział spokojnie matematyk.

– Podważę każde pańskie alibi. – Popielski zapalił papierosa i spojrzał na kotarę w drzwiach sypialni, która nagle zafalowała od przeciągu.

– Tego alibi pan na pewno nie podważy. Wstyd panu na to nie pozwoli.

Coraz głośniejszy dźwięk natarczywie wibrował Popielskiemu w uszach. Może to rzeczywiście zapowiedź ataku? Kilka dni wcześniej w popadaczkowym śnie w domu Szaniawskiego po tamtej pamiętnej nocy widział to co teraz. Dokładnie to co teraz – on sam siedzi na krześle w pokoju wypełnionym kartkami z wzorami matematycznymi. Przeciąg porusza gwałtownie kotarą wiszącą w drzwiach. Ta faluje coraz szybciej, aż w końcu urywa się i frunie jak perski dywan. Rozlega się huk.

W rzeczywistości cała ta scena rozegrała się teraz prawie tak samo. Ale w wizji za kotarą stał wysoki mężczyzna w meloniku. W tej dziwnej wizji Popielski patrzył na Popielskiego. Teraz, w rzeczywistości, patrzył na Renatę Sperling. Stała w przejściu i otrzepywała skromną sukienkę z grudek gipsu, które pozostały po rozbitym popiersiu Sokratesa.

– Ona jest moim alibi – powiedział Bójko. – Chyba nie wsadzisz swojej ukochanej za współudział.

Zapadła cisza. Umilkły triumfalne trąby.

7

POPIELSKI WSTAŁ I SPOJRZAŁ RENACIE PROSTO W OCZY. Był ciekaw, czy dostrzeże w nich zakłopotanie, niepokój, a może uwodzicielski fałsz, udawaną słodycz. Nic w nich jednak nie ujrzał poza łzami. Opuściła wzrok.

40
{"b":"269467","o":1}