Литмир - Электронная Библиотека

Wstał. Cienka jedwabna pidżama była mokra od potu. Wilgotną szlafmycą otarł głowę, rozsunął kotary i otworzył okno. W pokoju wcale nie zrobiło się przez to chłodniej, a cała zmiana polegała jedynie na tym, że powietrze w pomieszczeniu zaczęło trącić smrodem przepełnionego śmietnika i wonią rozprażonej słońcem papy zmieszaną z zapachem kwitnącej na podwórzu akacji. Wypił szklankę zimnej mięty, narzucił na ramiona szlafrok i wyszedł do przedpokoju. Przytulił Ritę, która skakała i kręciła się w kółko, jakby była nakręcanym bąkiem. Oddech małej pachniał landrynkami. Pocałował Leokadię w policzek i poczuł ciepły zapach perfum waniliowych. Pocałował w rękę służącą Hannę Półtoranos, która z kolei wydzielała domową woń ciasta i krochmalu.

Swym zachowaniem chciał dziś pokryć niepokój, który go dręczył od samego przebudzenia – gdy głos swojego dziecka wziął za głos Renaty Sperling.

– Idioto – mówił do siebie łazience, zdzierając brzytwą zarost – za chwilę idziesz do podejrzanego, na którego winę wskazują aż trzy przesłanki. Lubę Bajdykową zabił jej kochanek matematyk mieszkający na Zadwórzańskiej, którego nazywała „mój bidoła – cha”. To może być Leon Bójko. Dalej: tenże pracował w oddziale ewidencji ludności, gdzie mógł bez żadnego śladu przeglądać księgi w poszukiwaniu osób o gematrii 68. Milowymi krokami zbliżasz się do mordercy! Skup się na tym! Nie rozpamiętuj akrobatycznych figur żydowskiej dziwki, która cię nogami obracała po łóżku jak bezwolnego bałwana!

Słowa te wzburzyły go tak bardzo, że wcisnął palec w opuchliznę na twarzy Ból rozlał się po policzku i po zębach. Należało mu się. Usiadł na brzegu wanny, ciężko dysząc. Zabiłby każdego, kto by nazwał Renatę Sperling „żydowską dziwką”.

Bez apetytu zjadł śniadanie i ubrał się starannie. Włożył nowy garnitur i kremową koszulę, która byłaby nieznośną ekstrawagancją dla miłośnika galanteryjnej tradycji, nakazującej noszenie białej koszuli i ceratowego kołnierzyka niezależnie od pogody i pory roku. Rozpiął dwa górne guziki i wyłożył na marynarkę duży i wiotki kołnierz. Nie przejmował się tym, iż w wycięciu koszuli pojawił się skłębiony zarost z klatki piersiowej. Może rzeczywiście było to nieskromne, być może, jak mawiała Leokadia, faktycznie było znakiem paryskich sutenerów i innych szubrawców, lecz żadne dobre obyczaje nie zmusiłyby go dzisiaj, by rzucał się we lwowski upał z gardłem ściśniętym pętlą krawata. Ponadto nie był wcale pewien, czy nie będzie musiał użyć przemocy wobec Leona Bójki, przy czym każde skrępowanie byłoby niepotrzebną przeszkodą. Z szuflady biurka wyjął browning i obciążył nim wewnętrzną kieszeń marynarki.

Wychodząc z mieszkania, podszedł do stolika telefonicznego. Podniósł słuchawkę i posłuchał przez chwilę przeciągłego sygnału.

– Telefon wcale nie jest popsuty – z salonu odezwała się Leokadia. – Zapewniam cię, ona nie dzwoniła. Takie jak ona nigdy nie dzwonią. A kiedy zatelefonuje do nich jakiś zakochany głupiec, fikają nogami, rechocą z uciechy i pokazują na migi koleżance: ale ubaw!

– Dziękuję za ciekawą wypowiedź. – Popielski uśmiechnął się sztucznie. – Tylko bądź tak miła i powiedz mi, kto tu do kogo dzwoni, bo nic nie rozumiem. Ale, ale – zrób to później, bo teraz nie mam czasu na twoje rewelacje…

Wyszedł, zamykając cicho drzwi. Dopiero na klatce schodowej wraz z głośnym „kurwa jego mać!” wyrzucił z siebie gniew na złośliwą kuzynkę.

Była czwarta po południu. Upał rozlewał się nad miastem. Pod Pocztą Główną na Słowackiego Popielski wziął dorożkę z postoju. Drynda wolno wspinała się ulicą Kopernika ku Komendzie Wojewódzkiej. Tam kazał fiakrowi zaczekać, wyskoczył i po kilkunastu sekundach znów siedział pod zasuniętą budą. Rozerwał kopertę odebraną z portierni i przeczytał wiadomość, o którą przed udaniem się na spoczynek prosił telefonicznie archiwistę Łopuszniaka:

Leon Bójko, ulica Zadwórzañska 25 m. 14.

Kazał się wieźć przez Potockiego i ulicę Na Bajkach, a potem zatrzymać na Zadwórzańskiej sto metrów przed kamienicą oznaczoną numerem 25. Był to dom oddzielony od ulicy żelaznym parkanem i pasem zieleni. Rosły przed nim dwa potężne drzewa, które zacieniały okna na parterze i na pierwszym piętrze. Na trawniku tęga służąca w lnianej koszuli bez rękawów rozwieszała pranie na sznurze, pokazując skłębione włosy pod pachami. Przyglądał się jej przez chwilę i słuchał piosenki, którą ktoś na parterze wyśpiewywał barytonem zdartym mocno przez nikotynę i alkohol.

Siup, Maniusiu, muzyczka gra,

Tańczy batiarów ćma.

Zapłacił dorożkarzowi, przebył szybkim krokiem dzielące go od bramy sto metrów i wszedł w przyjemny chłód starego domu. Na wprost biegły schody, na lewo oszklone drzwi prowadziły na małe podwórko zamknięte ceglaną nieotynkowaną ścianą. Zlustrował wszystko dokładnie. Potem wszedł na schody. Mieszkanie numer 14 mieściło się na ostatnim piętrze. Kiedy tam dotarł, stał przez chwilę na podeście, opierał się o poręcz i ciężko oddychał. Musiał jeszcze raz zejść na dół, aby sprawdzić, czy Bójko nie ucieknie oknem, w razie gdyby spojrzał przez wizjer i się wystraszył.

Zbiegł szybko na podwórko i spojrzał do góry. Z ulgą stwierdził, że z okien na ostatnim piętrze nie można przejść na dach. W czasie tych oględzin zagadała go nieufnie służąca, pytając spod trzepaka: „A du kogu wola?”. Zbył ją nieprzyjaznym pomrukiem i znów wspiął się po schodach pod drzwi Bójki. Zdjął marynarkę i kapelusz, lecz nie przyniosło mu to dużej ochłody. Był cały mokry. Pot oblepiał mu nową koszulę i lał się pod opatrunkiem na plecach. Zacisnął zęby i podszedł do drzwi.

Nie bawił się w przestrzeganie policyjnych procedur, zgodnie z którymi przy wejściu do mieszkania ktoś powinien mu towarzyszyć. Już nie był i jeszcze nie był policjantem. Nacisnął klamkę, a kiedy nie ustąpiła, mocno zapukał.

Otworzył mu niewysoki, otyły mężczyzna w wyświeconym szlafroku, który był chyba jego jedynym wierzchnim okryciem, nie licząc skarpetek w huculskie wzory. Jeden rzut oka na jego chude łydki, jedno spojrzenie na obwisłe policzki i trzęsący się brzuch utwierdziły Popielskiego w przeświadczeniu, że nie będzie potrzebował browninga, aby przemocą poskromić ewentualny opór Leona Bójki, jeśli to z nim właśnie miał teraz do czynienia.

– Dzień dobry – przywitał się uprzejmie. – Czy mam przyjemność rozmawiać z panem Leonem Bójką?

– Przyjemność lub nieprzyjemność – prychnął człowiek w szlafroku i podciągnął nerwowo skarpetę – odczuje pan dopiero w trakcie rozmowy lub po rozmowie…

Dobór słów świadczył o tym, iż lokator spod czternastki jest człowiekiem wykształconym. Popielski poczuł silne zniecierpliwienie. Rany na plecach piekły, złamany nos pęczniał, wciągając kurz i nagrzane powietrze mieszkania. Przeklął w duchu dworskie maniery. Nie miał czasu na uprzejme konwersacje i przekomarzania.

Szybko położył na piersi rozmówcy otwartą dłoń. Pod palcami poczuł wilgoć spoconej skóry. Pchnął tak mocno, że lokator stracił równowagę i runął na podłogę. Popielski zamknął szybko drzwi od wewnątrz, a klucz schował do kieszeni.

– Gwałtu! – rozdarł się napadnięty, zamiatając podłogę połami wierzchniego okrycia.

– Cicho – zasyczał Popielski. – Nie będę cię więcej bił, jeśli będziesz cicho.

Lokator otworzył usta, aby znów ryknąć. Wtedy poczuł podmuch powietrza. Coś mu urosło pod policzkiem, a słony smak w ustach i bolesne pulsowanie uświadomiły mu, że chyba nadgryzł sobie język.

Popielski nie zadał już trzeciego ciosu. Chwycił jedynie leżącego za kołnierz, pociągnął ciało dwa metry po podłodze jak worek i porzucił je pod oknem. Rozwarły się poły szlafroka i wylazło z nich tłuste kolano pokryte rudawym włosem. Popielski sięgnął po firankę i wytarł z obrzydzeniem dłoń.

– Nazywam się Edward Popielski. A pan?

– Leon Bójko – zaatakowany mówił wolno, pryskając krwią i śliną.

– Wykształcenie?

– Doktór filozofii i matematyki.

– Jaki uniwersytet?

– W Rosji, w Kazaniu. – Bójko usiadł na podłodze i przyłożył dłoń do palącego policzka.

39
{"b":"269467","o":1}