– TRZYMAŁ MNIE W PIWNICY KILKA DNI. A w tym czasie przeszukał moje mieszkanie i przywłaszczył sobie moje badania! – Bójko chwycił się za skronie. – Musiałem je później pracowicie odtwarzać! Mógłbym go zabić, ale nie uczynię tego. Zamiast tego wydaję go teraz panu! W jego gabinecie znajdzie pan kwadraty magiczne. To dowody zbrodni na obu kobietach. Bekierskiego czeka stryczek. Moje badania wrócą do mnie, a pan triumfalnie powróci do pracy w policji. Chyba że zechcesz pracować ze mną nad wiekopomnym dziełem…
Bójko sięgnął po papierosa i chciwie zapalił. Łapczywie łykał dym. Oczy zaszły mu jakimś bielmem.
– Kto jest mordercą Luby Bajdykowej i Lii Kochówny? – zapytał Popielski. – Pan czy hrabia?
– Ach, to pana męczy? – roześmiał się nagle Bójko. – Ależ czy to ważne, panie komisarzu? Niech pan aresztuje Bekierskiego! Będzie miał pan dowody zbrodni, czyli mordercę, nieprawdaż, mon cher?
Popielski powstał i wytrącił papierosa z ust Bójki.
– A dlaczego ciebie miałbym nie zaaresztować, co? U ciebie też znalazłem dowody zbrodni!
– Zaaresztujesz Bekierskiego, a mnie zostawisz w świętym spokoju. Ja zaś ci się odwdzięczę dubeltowo. Nauczę cię kodowania liczb Charona, przecież nie wiesz do tej pory, jak to się robi, dlaczego wybrałem Biblię hebrajską, nie łacińską, dlaczego szukam kwadratów o boku równym sześciu jednostkom, a nie na przykład ośmiu! Większości tajemnic nie znasz, a ja ci je wyjawię dopiero wtedy, kiedy Bekierski zawiśnie.
– A może mnie nie interesują liczby Charona?
– Masz ścisły umysł. – Bójko się rozpromienił. – Pomyśl zatem. Sytuacja (a): Bekierski zostaje skazany za morderstwo, sytuacja (b): ja zostaję skazany. W (a) spływa na ciebie sława i chwała, po czym wracasz do pracy w policji, w (b) dzieje się to samo. A zatem a = b. Ale sytuacja (a) ma jednak przewagę, bo wiąże się z czymś jeszcze – nazwijmy to (c) – zostajesz wprowadzony w teorię czegoś, co może, choć wcale nie musi, odmienić twoje życie. W sytuacji (b) tego nie masz. Wybieraj zatem: co jest lepsze: a + c czy samo b, przy założeniu, że a = b? Masz jeszcze jakieś pytania?
Popielski podszedł do okna i wyjrzał. Na trawniku jakiś elegant w kaszkiecie i w rozpiętej kamizelce opierał się o ławkę i śpiewał miejską balladę o bijatyce w szynku Cymermana. Przypatrywała mu się z podziwem dziewczyna, w której rozpoznał praczkę. Inny mężczyzna leżał na kocu i nalewał z kanki piwo do szklanek. Trawa była gęsta i soczysta – taka sama jak ta rosnąca nad brzegami potoku w majątku hrabiego.
Popielski odwrócił się do Bójki i uśmiechnął się szeroko.
– Ma pan rację, panie doktorze – powiedział łagodnie. – Sytuacja (a) ma dwie zalety: wracam do policji i poznaję najważniejszą tajemnicę człowieka – tajemnicę liczb Charona, czyli tajemnicę śmierci. Są jeszcze dwie zalety sytuacji (a), a zatem do pańskiej nierówności a + c › b dopisuję d i e, a zatem otrzymujemy a + c+ d+ e›b. Już wyjaśniam: d to zemsta.
– Jaka zemsta? Za co? – Bójko wytrzeszczył oczy.
– Opiszę ją w znienawidzonym przeze mnie języku – po rosyjsku.
– Słucham. Znam rosyjski.
– Smatri, graf, on zesratsja. Eta morda kirpicza prosit!
– „Patrz, hrabio, on się zesrał – tłumaczył cicho Bójko. – Ta morda prosi się o cegłę”. Nic z tego nie rozumiem…
– Nie zrozumiesz również e, a e = pięć tysięcy złotych.
Popielski powiedział to bardzo powoli. Następnym jego ruchom towarzyszył już niezwykły pośpiech. Kiedy pięć minut później opuszczał mieszkanie Bójki, ten wisiał w swojej sypialni. Zakneblowany i przykuty kajdankami do żyrandola.
9
NAD LWOWEM ZAPADŁA DUSZNA BEZGWIEZDNA NOC. Ludzie otwierali okna i oddychali głęboko. W dzielnicach zwarto zabudowanych kamienicami wciągali w płuca zgniłą woń piwnic i żar rozpalonych za dnia murów. W usta i w kąciki oczu pchały się małe muszki, na wilgotnych szyjach lądowały tnące komary, ze szpar kuchennych podłóg wypełzały szczypawice. Mężczyźni rozpinali mokre koszule, kobiety unosiły bezwstydnie poły sukienek, dzieci lunatykowały po kuchniach w poszukiwaniu wody i kompotu. Na balkonowych prowizorycznych posłaniach leżała skłębiona pościel, w otwartych oknach wisiały namoczone prześcieradła, a na podwórkach za śmietnikami leżały bezpańskie psy ze smętnie wywieszonymi ozorami. Mieszkańcy dzielnic willowych wdychali czerwcowe aromaty ogrodów, siedzieli na gankach z wachlarzami i ze szklaneczkami kwasu chlebowego, a zasypiali w chłodzie i przewiewie letnich domków ogrodowych o oknach zabezpieczonych siatką przed insektami.
Taki właśnie parterowy domek stał na posesji inżyniera Mikołaja Bajdyka. Nie był on jednak ani chłodny, ani przewiewny, a zamknięte na stałe okna zamiast siatki miały grube kraty. Właściciel, znany bogacz, skąpiec i samotnik, kazał tu zwozić ze swej fabryki beczułki ze zużytym olejem pędnym i z zanieczyszczoną parafiną. Nie wiedział, jak wykorzystać te bezużyteczne odpady, ale myśl o wylaniu ich budziła w nim gwałtowny sprzeciw.
Dziś po raz pierwszy znalazł dla nich zastosowanie. Analizował je właśnie teraz, siedząc nocą w zapchanym beczułkami prowizorycznym magazynie. Potężne przedramiona wystające z podartego podkoszulka leżały płasko na porysowanym nożem blacie stołu. Jego oczy wpatrywały się w wiszące u powały ciało, do którego boków przylegały ciasno związane ręce. Kiwało się lekko, chwilami kręciło się wokół własnej osi, a kosmata lina skrzypiała przeraźliwie.
Zanim inżynier Bajdyk zakneblował Bójkę, uważnie go wysłuchał. Dowiedział się wszystkiego, czego chciał, o romansie matki z biednym matematykiem. Ten, wysmarowany od stóp do głów olejem pędnym, patrzył na zapałki leżące na stole i mówił nader chętnie. Opowiedział, jak pewnego dnia przyszedł do Luby Bajdykowej, by poprosić o informacje o Lii Kochównie. Prostytutka zdradziła mu bowiem, że korzysta często z usług Bajdykowej i że nawet posiada ułożony przez nią horoskop. Bójko kłamał, że Kochówna jest jego krewną, że się o nią martwi i dlatego prosi o datę jej śmierci. Oferował pieniądze i mówił o swoich matematycznych odkryciach, które mogą być zastosowane w prorokowaniu. Luba Bajdykowa wcale się jednak nie rozgniewała na natręta. Była wtedy w dobrym humorze, chyba z powodu kwiatów, które Bójko jej wręczył, by zdobyć przychylność. Tak, od dawna nikt jej nie dał kwiatów. Najpierw trochę się z nim droczyła, a potem spojrzała na niego przeciągle, jej wielkie oczy pociemniały i powiedziała mu wszystko, co wyczytała z horoskopu Lii Kochówny. Patrzyła na niego z lekkim uśmiechem. Bójko wiedział, że od dziś zrobi dla niego wszystko. Nie trzeba z nią było nawet obcować, wystarczyło przytulić.
Inżynier Bajdyk wpatrywał się teraz w głowę matematyka zwisającą nad beczką oleju pędnego i myślał o uczuciach matki. Przypomniał mu się jeden z jej nielicznych listów, adresowanych nieudolnym pismem i wysyłanych na naftowe pola w Teksasie. „Poznałam miłego pana. Trochę młodszy ode mnie”. Bajdyk wspominał teraz jej słowa i ze spokojem wpatrywał się w czubek jego głowy. W rozległy płat skóry porośnięty włosem przypominający italski but. „Nazywam go moją Myszką” – pisała matka.
Spojrzał teraz na nogi Bójki przymocowane pod sufitem i analizował słowa, które usłyszał, zanim jeszcze go zakneblował. – Za co chce mnie pan torturować? Ze zabiłem tę młodą Żydówkę? Była pańską kochanką? Nie, widzę, że nie za to… Za to, że zabiłem pańską matkę… No cóż… Ona wiedziała, że niedługo umrze. Prosiła, abym skrócił jej cierpienie. Gwóźdź wbity w mlecz zabija momentalnie, a ja wiedziałem, jak dotrzeć do jej mlecza. Znam się trochę na anatomii… Zabiłem z miłości. Zaprosiłem ją na ten strych… „Czeka tam na ciebie niespodzianka” – zapewniałem… A tam czekała na nią dobra śmierć… Któż mógł ją bezpieczniej przewieźć na drugi brzeg niż ja – człowiek, którego na tej ziemi najbardziej ukochała?
„Nie powinien był tego mówić – myślał Bajdyk, patrząc teraz w mrugające oczy Bójki. – Nie powinien mówić, że moja matka kochała bardziej jakiegoś przybłędę niż rodzonego syna”. W jego przeklętych słowach usłyszał nocne pojękiwania matki i sapanie kolejnych „wujków”. Usłyszał swój płacz, gdy budził się nocą i wspinał na jej łóżko, z którego zrzucała go jednym kopnięciem.