– Ale przecież sprawa Bekierskiego wiąże się ze sprawą Bójki, nie sądzi pan?
– Tak, wiążą się one ściśle ze sobą, ale dla mojego przywrócenia do pracy wykrycie mordercy Bójki nie ma najmniejszego znaczenia.
– Ale nie zaprzeczy pan chyba, że zabicie Bójki było panu na rękę. Wszak Bójko nie przyznał się do zamordowania Bajdykowej i Kochówny, a zatem teraz może pan całą winą obarczyć trupa, który nie ma możliwości prawnej obrony. Tym samym uznanie mojego klienta za mordercę kończy zupełnie całą sprawę. Zabił Bójko. Bójko nie żyje, zamordowany rzekomo przez Bekierskiego, i nie może się już bronić. Zabicie Bójki ułatwiło panu życie, panie Popielski, czy tak? – Detektyw siedział zamyślony. – Nie odpowiedział pan na moje pytanie!
– Istotnie, śmierć Bójki zniosła pewne procedury dochodzenia do prawdy…
– Czyli ułatwiła panu życie?
– W tym sensie tak.
Bechtold-Smorawiński odetchnął i donośnym głosem zwrócił uwagę na trzy motywy, które mogły kierować Popielskim.
– Zemsta za upokorzenie – perorował, kierując w stronę Popielskiego wymanikiurowany palec – o którym ta honorowa natura woli milczeć, chęć pozbycia się rywala oraz ułatwienia kariery – oto trzy motywy, Wysoki Sądzie, pana Popielskiego, by obarczyć winą mojego klienta! Czegóż chcieć więcej?
– Dowodów na moje machinacje, które jakoby miały mi ułatwić życie! – ripostował świadek, który za tę uwagę został surowo upomniany przez sędziego.
Mecenas nie ustępował. Przedstawiwszy dowody, iż Popielski ukończył był kilka lat wcześniej w policyjnej Szkole Oficerów kurs szybkiego maszynopisania, zasugerował, iż list do „Wieku Nowego” został napisany nie przez Bójkę, lecz przez detektywa. Świadczyć by o tym miało to, iż list donoszący o żydowskim pochodzeniu hrabiny został napisany bezbłędnie, podczas gdy Bójko swe prace pisał na maszynie bardzo niedbale i z wielu wyrazami „wyiksowanymi”, czyli skreślonymi poprzez nadpisanie na nich szeregu liter „x”.
Popielski zaprzeczył energicznie, jakoby kiedykolwiek pisał ów lub podobny list. Adwokat przeczytał wtedy pisemną ekspertyzę językoznawcy z Uniwersytetu Jana Kazimierza. Profesor Jerzy Kuryłowicz, występujący w roli biegłego sądowego, a obecnie przebywający na stypendium rządu francuskiego w Paryżu, odkrył drobne różnice stylistyczne pomiędzy wyrażeniami w liście a pracami naukowymi Bójki. Na to świadek zareagował śmiechem, zauważając, że teksty o różnym charakterze pisze się przecież odmiennie.
Nieco stropiony tą zdecydowaną wypowiedzią adwokat skończył przesłuchanie i sędzia Knipa zarządził z powodu późnej już pory zakończenie obrad. Decyzja ta była obronie niezwykle na rękę i wywarła ważny wpływ psychologiczny na ławę przysięgłych. Sędziowie bowiem, zmęczeni wyjątkowym nawet jak na lwowski maj upałem, przyjęli z ulgą zakończenie obrad i owa ulga, uczucie niewątpliwie przyjemne, kojarzyć się im będzie podświadomie z celnymi wypowiedziami mecenasa Bechtolda-Smorawińskiego, które tym samym uzyskają walor przyjemności. Sprytne.
Jak się jednak okazało, oskarżenie miało w swym repertuarze argumenty o równie dużym ciężarze gatunkowym, choć liczba świadków była nieporównanie mniejsza, obejmowała bowiem tylko dwóch. Pierwszym był kamerdyner ze Stratyna, pan Stanisław Wiącek.
15
KAMERDYNER STANISŁAW WIĄCEK zajął miejsce na ławie świadków. Trzymał się sztywno. Palce prawej dłoni zacisnął na klapie jasnej marynarki. Ten gest był elegancki i pełen godności. Kontrastował jaskrawo z zachowaniem wielu przesłuchiwanych dotychczas świadków, którzy z zakłopotaniem wykręcali palce, splatali je, by natychmiast rozplątać, rozciągali, wydając charakterystyczny chrzęst stawów, albo stukali nerwowo paznokciami o blat. Wiącek panował nad dłońmi, nie pozwalał, by ich nie kontrolowane ruchy zdradziły jego słabość czy bezradność. Jedna z nich leżała płasko na blacie i ani drgnęła, druga zaś trzymała się klapy marynarki w geście niemal napoleońskim.
– Zechce świadek się przedstawić, podać swój wiek i wykształcenie. – Prokurator Szumiło uśmiechnął się do Wiącka zachęcająco.
– Stanisław Wiącek, lat pięćdziesiąt trzy, cztery klasy gimnazjum klasycznego i dwie klasy szkoły zawodowej ślusarskiej.
Było w postawie kamerdynera coś żołnierskiego. Spokój połączony z lakonicznym i wyczerpującym odpowiadaniem na pytania – bez żadnych zbędnych dodatków – takim jak choćby lokalizacja owego gimnazjum.
– Dziękuję, a teraz proszę nam przedstawić wydarzenia z piątku 17 czerwca 1930 roku, które miały miejsce w pałacu w Stratynie.
– Tego dnia około dziewiątej rano przyjechały do pałacu trzy samochody ze Lwowa. Dziennikarze chcieli pilnie przeprowadzić z panem hrabią wywiad na temat rewelacyj, jakie się ukazały poprzedniego dnia w „Wieku Nowym”. Rewelacje owe mówiły, iż pani hrabina jest z pochodzenia Żydówką.
– Czy im się to udało?
– Nie.
– Czy oskarżony powitał jakoś dziennikarzy?
Pan hrabia przyszedł do pałacu około dziesiątej… – Skąd przybył?
– Nie wiem.
– A zatem oskarżony zjawił się w pałacu około dziesiątej rano. Co było dalej?
– A zatem pan hrabia, przyszedłszy do pałacu, zobaczył zbiegowisko dziennikarzy, którzy na jego widok zaczęli wykrzykiwać pytania o matkę Żydówkę. Pan był zaskoczony i najwyraźniej nie rozumiał, o co go pytają. Wtedy jeden z nich odczytał mu artykuł z „Wieku Nowego”, gdzie była mowa o Leonie Bójce jako o informatorze, który przekazał gazecie wspomniane rewelacje. Pan hrabia na takie dictum nie podjął z dziennikarzami żadnej rozmowy, lecz zostawiwszy ich na podjeździe, wszedł do pałacu i udał się do swego gabinetu. Tam pan hrabia zapoznał się z moją notatką dotyczącą wieczornych telefonów. Następnie wydał mi polecenie dostarczenia panom dziennikarzom kwasu chlebowego. Potem wyszedł tylnym wyjściem, wsiadł do samochodu zaparkowanego na podjeździe i odjechał.
– Wysoki Sądzie, panowie przysięgli. – Prokurator odwrócił się od Wiącka i wyjął z aktówki dużą kartę papieru. – Wspomniana przed chwilą notatka jest dołączona do akt, a ja trzymam w ręku jej odpis. Są na niej zapisy kilku rozmów telefonicznych, które są nieprzyjemnymi dla oskarżonego reakcjami na informację o matce Żydówce. Chcę tylko w tym momencie zwrócić panów uwagę na to, iż w notatce jest też zawarty szantaż ze strony zmarłego Leona Bójki. Otóż Leon Bójko zatelefonował poprzedniego wieczoru do oskarżonego i wobec jego nieobecności nakazał świadkowi zapisać te oto słowa. Cytuję najważniejsze: „To ja napisałem list o Żydówce Lejbach i wysłałem go do»Wieku Nowego«. Ale ty wciąż masz szansę uniknąć kompromitacji. Wystarczy, że sfinansujesz moje badania, a ja ci przebaczę, odwołam wszystko i zniszczę materiały z urzędu meldunkowego. Czekam na ciebie dziś wieczorem. Masz być u mnie bez ruskich psów. Ulica Zadwórzańska 25 m. 14. Tylko dzisiaj masz jedyną i ostatnią szansę”. Koniec cytatu. I tutaj następuje dalszy zapis Stanisława Wiącka. Cytuję: „PS Telefonujący się przedstawił: dr Leon Bójko”. Koniec cytatu. Czyli – prokurator zwrócił się do świadka – oskarżony przeczytał między innymi te słowa i wyszedł potajemnie z domu, czy tak?
– Właśnie tak.
Prokurator Szumiło umilkł i kilkakrotnie przespacerował się przed ławą dla świadków. Widać było, iż analizuje jakieś logiczne powiązania, by zadać decydujące pytanie. Jego milczenie było wręcz intensywne. Wiącek stał godnie i nieruchomo, ale upał panujący w sali zdawał się i jemu doskwierać. Cztery blizny na jego twarzy nabrały krwistej barwy, wyraźnie widocznej na tle bladości policzków.
– Czy oskarżony wydał polecenie, by poczęstować dziennikarzy kwasem chlebowym – Szumiło odezwał się wreszcie, gdy przysięgli zaczęli się nerwowo kręcić na krzesłach – przed przeczytaniem notatki o telefonach, czy też po?
– Po przeczytaniu notatki.
– A zatem notatka aż tak bardzo nim nie wstrząsnęła, nie sądzi pan?
– Nie wiem, nie rozumiem pytania pana prokuratora. – Wiącek po raz pierwszy oderwał prawą dłoń od marynarki i ułożył ją równo obok lewej.