Bekierski uderzył pięścią w stół tak mocno, że podskoczyła starodawna piasecznica. Nie słyszał nic prócz szumu w uszach. Otarł pot z czoła i odczytał ostatnią notatkę, opisującą połączenie, które nastąpiło dzisiejszego poranka. Przeczytał ponownie i poczuł silny ból pod uchem. Ślina wściekłości napłynęła mu do ust. Wyjął browninga z szuflady i wstał od biurka. Nie odrywał oczu od notatki.
Przepraszam, jaśnie panie, że piszę te słowa, które są bez szacunku, ale telefonujący kazał mi to właśnie napisać, co następuje:
Jak się czujesz? Czy tak jak ja niedawno w twojej piwnicy? To ja napisałem list o Żydówce Lejbach i wysłałem go do „Wieku Nowego”. Ale ty wciąż masz szansę uniknąć kompromitacji. Wystarczy, że sfinansujesz moje badania, a ja ci przebaczę, odwołam wszystko i zniszczę materiały z urzędu meldunkowego. Czekam na ciebie tylko dziś wieczorem. Masz być u mnie bez ruskich psów. Ulica Zadwórzańska 25 m. 14. Tylko dzisiaj masz jedyną i ostatnią szansę.
Jeszcze raz upraszam łaski jaśnie pana, ale telefonujący wyraźnie nakazał pana tykać. Mówi, że jest kolegą ze studiów.
PS Telefonujący się przedstawił: dr Leon Bójko.
Józef hrabia Bekierski schował pistolet do kieszeni marynarki, zrzucił bonżurkę i wyszedł z pałacu bocznym wyjściem. Z nadgryzionej wargi sączyła mu się krew, ale on nie czuł bólu.
12
BUTY HRABIEGO ŚLIZGAŁY SIĘ PO OGRYZKACH i obierkach walających się na stopniach schodów. Klatkę schodową kamienicy na Zadwórzańskiej 25 zasnuwała para z garnków, w których gotowały się kalafiory i ziemniaki. Wydostawała się ona z drzwi mieszkań otwieranych na oścież przez lokatorów, tylko bowiem w przeciągu można było znaleźć ochłodę od upału. I nieczystości, i kalafiorowe wyziewy były jednak tylko drobnymi uciążliwościami, na które Bekierski nie zwracał najmniejszej uwagi. Biegł szybko, z zadowoleniem zauważając, że zdrętwiałe od kilkugodzinnej jazdy automobilem mięśnie odzyskują zwykłą sprężystość.
W kieszeni marynarki czuł ciężar pistoletu. Było to obciążenie miłe i pokrzepiające. Gwarantowało spełnienie oczekiwań. Hrabia poklepał broń przez materiał spodni. „Bójko – myślał, pokonując ostatni podest – odwoła na piśmie, z lufą przystawioną do potylicy, swe kłamliwe enuncjacje. A jutro, przekonany innymi już wymiernymi argumentami, wystąpi wraz ze mną na konferencji prasowej i wyjaśni, iż wszystko, co znalazł na temat żydowskiego pochodzenia pani hrabiny, jest jawną nieprawdą, zwykłą podstępną preparacją, którą chciał zrobić głupi dowcip swojemu dawnemu koledze ze studiów”.
Doszedł do drzwi na ostatnim piętrze. Wyjął pistolet i załomotał kolbą w futrynę. Usłyszał szmer. Drzwi się otwarły i stanął w nich Edward Popielski rozebrany do bielizny.
– Zechce pan hrabia wybaczyć mój osobliwy strój – uśmiechnął się przyjaźnie – ale to z powodu gorąca na tym poddaszu. Bekierski często zdumiewał się nie tym, czym powinien, lecz jakimś zupełnym drobiazgiem. Kiedy niedawno matka mu oznajmiła, że jest Żydówką, hrabia w pierwszej chwili nie zarejestrował wagi tego wyznania, lecz skupił się na odpiętej sprzączce w jej lewym buciku. Z najwyższym zdziwieniem pytał sam siebie nie o to, dlaczego dopiero teraz poznaje mroczną tajemnicę rodzinną, lecz o to, dlaczego matka dotąd nie pozbyła się tych niemodnych mesztów ze sprzączką.
Tak i teraz nie zadziwiła go wcale obecność Popielskiego, lecz coś zgoła innego. Po pierwszym spotkaniu uważał go za pedantycznego i higienicznego dżentelmena – ba, wręcz dandysa! Bynajmniej nie za łachmytę, który w opuszczonych gaciach stoi w progu cuchnącego pomieszkania i sam śmierdzi pewnie niezgorzej.
Intuicja Bekierskiego była mylna. Odór, który go teraz doszedł, nie buchał z mieszkania ani od detektywa, lecz zza pleców hrabiego.
Odwrócił się.
Było już za późno na jakikolwiek ruch.
Na jego plecy zwaliło się potężne ciało. Usta i nos zatkały mu jakieś lepkie dłonie. Sam nie wiedział, czy przytomność stracił od uderzenia głową o podłogę, czy od smrodu napastnika.
Ocknął się po dwóch kwadransach. Okoliczności tego przebudzenia w niczym nie przypominały tych porannych. Nie widział teraz błysków słońca przebijających przez szpary stodoły, lecz ostre światło lampy biurkowej skierowanej prosto w twarz; nie wciągał zapachu siana, lecz kwaśną woń śmietnika dochodzącą z podwórka przez otwarte okno; nie towarzyszyła mu młoda kobieta, w której oczach widział kupione za pieniądze oddanie, lecz potężny łysy mężczyzna wpatrujący się w niego tak przychylnie jak buhaj w czerwoną płachtę w czasie korridy.
W mieszkaniu rozchodziła się dziwna chemiczna woń, którą hrabia skądś znał. Chciał wstać, lecz nie mógł. Szarpnął się mocno. Sznur wrzynał mu się w przeguby.
– Tak bardzo bym chciał z panem dłużej porozmawiać, panie hrabio…
Popielski, już starannie ubrany w letni garnitur i kapelusz, siedział na krześle w pozycji nietypowej. Brodę opierał na dłoniach, a te na oparciu.
– O niczym innym nie marzę, jak o tym, żeby się pana hrabiego zapytać, jakież to uczucie, gdy się upokarza innego człowieka. – Sięgnął po papierosa i wsunął go do ust, lecz nie zapalił. – Och, nie, nie! – Uderzył się lekko po dłoni. – Nie pal teraz, Edwardzie, to może być tragiczne w skutkach dla tej kamienicy!
Bekierski patrzył z niedowierzaniem na Popielskiego, który nagle zaczął mówić sam do siebie.
– Żal, że nie mam teraz czasu na filozoficzne pogawędki. – Detektyw wstał i podszedł do wiszącej kotary, która lekko falowała w przeciągu. – Porozmawiamy jeszcze o upokorzeniu, o winie i karze… Zrobimy to wtedy, kiedy odwiedzę pana hrabiego w więzieniu, w pańskiej celi, gdzie będzie pan przebywał w towarzystwie hołoty, która nienawidzi arystokratów. Odwiedzę pana i zapytam: jak się czuje człowiek upokarzany codziennie? Dzień w dzień pranie skarpet kolegom spod celi, wyciskanie im pryszczy na jajcach i podcieranie włochatych dup…
– Ty parszywy psie! – Bekierski szarpnął się wściekle, ale sznur nie puszczał. – Jeden mój telefon zadecyduje o twojej karierze…
– Adwokat będzie cię bronił – ciągnął z niewzruszonym spokojem Popielski – powołując się na zbrodnię w afekcie. A sąd mu uwierzy, chyba że udowodnię przed trybunałem, że zabiłeś z premedytacją… Ale tak naprawdę sąd jest nieważny… To ja jestem twoim sędzią, a ja wiem, że zabiłeś Leona Bójkę z wyrachowania. Żeby mieć władzę nad ludźmi, tak jak miałeś władzę nade mną wtedy – nad tym urokliwym potokiem w twoich włościach…
– Co ty zmyślasz, szujo! Nikogo nie zabiłem! A Bójko był u mnie! Mówił o spełnieniu się proroctwa liczb Charona! Chciał mnie tym przekonać do swojej teorii, kiedy przyszedł żebrać o pieniądze!
– Ważne, by sąd uwierzył, że zabiłeś Leona Bójkę.
– Jesteś obłąkany!
– Zobacz sam!
Zza odsuniętej kotary hrabia ujrzał straszny widok. Na środku pokoju, tuż obok żelaznego łóżka stało duże wiadro, nad którym wisiał człowiek. Ciemna powierzchnia przecinała jakby wpół szyję człowieka zanurzonego głową w wiadrze.
Popielski wrócił do drzwi wejściowych i nasłuchiwał. Potem chwycił za włochaty sznur, który na karku Bekierskiego tworzył coś na kształt obroży, i pociągnął hrabiego po podłodze do pomieszczenia z trupem. Najostrożniej jak tylko mógł wsadził do wiadra ręce Bekierskiego, a potem pozwolił, by hrabia runął z hukiem na podłogę.
Ten już wiedział, co to za chemiczna woń, którą poczuł po przebudzeniu.
Popielski coś dosłyszał na klatce schodowej. Jeszcze raz zlustrował okiem pokój i gwałtownie szarpnął się za koszulę. Guziki zastukały po podłodze. Rzucił się ku drzwiom wejściowym i otworzył je na oścież. Uderzył czołem o framugę drzwi, a krew z rozciętego łuku brwiowego rozlała się po policzku. Teraz było słychać bardzo wyraźnie hałasy z klatki schodowej. Tupały ciężkie buty, trzeszczały poręcze pod naporem ramion, sapały przepalone nikotyną płuca. Nagle w mieszkaniu zrobiło się granatowo od policyjnych mundurów. Posterunkowymi kierował zażywny łysiejący jegomość. Wszyscy stali teraz w progu sypialni Bójki i wpatrywali się w Józefa hrabiego Bekierskiego, który leżał pod wiadrem z rękami uwalanymi olejem pędnym.