– Zna pan zatem raporty i jest w całej sprawie dobrze zorientowany… Muszę być jednak z panem szczery, panie Popielski – mruknął w końcu inżynier Bajdyk, a jego palec ku zgrozie rozmówcy wylądował na chwilę w zarośniętym włosami nozdrzu. – Nie wzbudza pan zaufania swoim wyglądem. Dostał pan ostatnio po makowie [40], co?
– W mojej pracy czasem tak się dzieje – odrzekł świeżo kreowany detektyw bez mrugnięcia okiem. – Jest pan ciekaw, jak wyglądają makowy tych, co mnie napadli?
– Zatrudnię pana. – Bajdyk uśmiechnął się lekko. – A wie pan czemu? Wcale nie dlatego, że wierzę, żeś pan tak nokautował, jak Kupka.
– Chętnie się dowiem. – Popielski zauważył, jak Bajdyk pod biurkiem jedną stopą zsuwa but z drugiej, a następnie przez dziurę w skarpetce rusza powoli paluchem.
– Bo Ameryka nauczyła mnie jednego… Że ktoś, kto się usamodzielnia, może być sto razy lepszy niż firma, w której dotąd pracował, bo musi stworzyć dla niej konkurencję… Czyli pan jako prywatny detektyw może być lepszy niż policja. – Przesunął po blacie pięć banknotów stuzłotowych, a potem postukał po nich palcem.
– Tak – Popielski z obrzydzeniem schował zwitek do kieszeni, przypomniawszy sobie, gdzie przed chwilą był palec inżyniera – ale najpierw muszę to i owo wiedzieć. Muszę pana zapytać nawet o sprawy osobiste. Wszystko może być ważne dla śledztwa.
– To ja chciałem coś panu powiedzieć. – Bajdyk zapalił cygaro. – Ale powoli… Pytaj pan najpierw! Ale tylko o to, czego pan nie wyczytałeś w aktach, bo nie mam czasu. Zaraz będzie w radio koncert życzeń, a ja lubię ładne melodie…
– Jak często widywał się pan z matką?
– Cztery razy w roku. Płaciłem jej co kwartał tysiąc złotych, żeby nie musiała odprawiać tych swoich guseł, a i tak to robiła.
– Przychodziła do pana po pieniądze?
– Broń Boże, jeszcze by mi całkiem dom zasmrodziła! Ja sam jeździłem do niej na Cerkiewną i osobiście wręczałem jej pieniądze. Poza tym ona się z domu wcale nie ruszała Była za gruba i chora.
Popielski rozglądał się po gabinecie i ledwie się powstrzymał od skomentowania wzmianki o matczynym brudzie. Inżynier Bajdyk chyba się zniecierpliwił, bo zzuł pod biurkiem drugi but i zaczął nerwowo uderzać stopami o podłogę, wzbijając niewielkie obłoki kurzu.
– Panie – rozpoczął zaczepnie – bo jeszcze pożałuję, że pana wynająłem. Pyta pan o to samo co gliniarze. Może pan zapyta, gdzie trzymała pieniądze, a może, czy miała wrogów! Panie, o to już pytali, a ja nie mam czasu na takie rozmówki! Nie zmuszaj mnie pan, abym żałował moich pieniędzy, panie!
Popielski miał dość tej arogancji nuworysza. Wstał, oparł pięści na biurku i spojrzał Bajdykowi prosto w oczy. Zobaczył przekrwione białka, źle ogolone policzki i włosy wyłażące z małżowin siwymi kłakami. Popielski miał naprawdę dość.
– Włóż meszty, spuchlaku – wysyczał – bo giry ci cuchną! Jestem oryginalny? To samo ci mówili policjanci?
Wyjął pieniądze z kieszeni i rzucił je na biurko. Potem odwrócił się i poszedł w stronę drzwi wyjściowych. Nacisnął klamkę.
– Moje nogi mogą śmierdzieć – usłyszał i cofnął dłoń z klejącej się klamki. – Ale pieniądz nie śmierdzi. Chcesz zarobić więcej? To posłuchaj, czego nie powiedziałem policji! Nie? To won!
Detektyw ujrzał w wyobraźni rozradowaną twarz Leokadii, gdy wręcza jej bukiet róż i pieniądze na pokrycie długów i na życie. Zobaczył Ritę, jak łakomie pochłania marcepany u Zalewskiego, oraz Wilhelma Zarembę, jak ze zdziwieniem otrzymuje zwrot pożyczki – sto złotych, które Popielski wydał na nowe ubranie. Dla kontrastu ujrzał też siebie samego, jak przelicza moniaki w knajpie przed zamówieniem herbaty, jak pokornie przeprasza uczniów za chwilową przerwę w korepetycjach i jak wlewa im dalej do tępych głów matematykę i łacinę.
– Ja tu rozdaję karty. – Bajdyk oparł łokcie na biurku, a jego wzrok Popielski czuł na swej twarzy jak nieznośny ucisk. – Wynająłem pana, ale to ja jestem szefem, ja kieruję tą całą historią. Jestem naczelnikiem prywatnego urzędu śledczego. Pan robi wszystko, co ja mówię, potem wszystko wyrzuca ze swego zakutego łba, a forsa, którą pan pogardliwie odrzucił, zostaje panu zwrócona razy dziesięć. Pięć tysięcy, Popielski! Tyle, ile kosztuje nowiutki citroen, tyle, ile zarabia miesięcznie Rydz-Śmigły. Chcesz być choć przez jeden miesiąc generałem, Popielski?
– Mam podobną fryzurę i to samo imię – powiedział detektyw, nie ruszając się spod drzwi.
– Jest jeden jedyny człowiek, dla którego moja matka wgra – moliłaby się na ten cholerny strych. – Bajdyk dokładnie zgasił cygaro w popielnicy, wysypując na blat biurka kilka niedopałków i stosik popiołu. – Dla którego wlazłaby pod ziemię albo przepłynęła Pełtew. To jakiś ubogi matematyk. Mówiła o nim „mój bidołacha” [41]. Przyszła kiedyś do niego, by zlecić mu sporządzenie wzoru, który by jej ułatwił znalezienie parametrów horoskopu, a on – zamiast zapłaty – wyciągał od niej informacje o jej klientach. Matka mówiła mu o nich wszystko. Na podstawie ich horoskopów, które mu dawała, matematycznie opisywał ich życie. O tym człowieku wiem jeszcze tylko to, że mieszka na Zadwórzańskiej.
Popielski skamieniał i zapalił papierosa drżącymi rękami. Zadwórzańska. Ulica zbrodni, ulica zdrady. Ulica zamordowanej rudowłosej i ulica wiarołomnej Renaty. Ulica kochanka lubiącego monstra takie jak Luba Bajdykowa. Automatycznie wypuścił dym przez połamany nos i cicho jęknął z bólu.
– Dlaczego pańska matka zrobiłaby dla niego wszystko? – zapytał.
– Bo był jej dupcyngierem [42], rozumiesz pan?
– Kim? – Popielski nie wierzył własnym uszom.
– Utrzymankiem – sapnął Bajdyk. – Kimś, kto się regularnie ślizgał na jej gównie. Wiem to nie od niej, ale od jej sąsiadów. Stara na pewno by mi o tym nie powiedziała albo by okłamała. Ona kłamała jak z nut…
– I dlatego nie powiedział pan o tym policji? – Popielski aż się wzdrygnął, słysząc te szpetne słowa. – Bo się pan wstydzi? Dlatego pan wynajął prywatnego detektywa, którego milczenie może pan kupić? Dobrze rozumuję?
– Nie. – Bajdyk wstał zza biurka. – To nie dlatego. Policja poszłaby za moją wskazówką, złapała tego człowieka i wsadziła go do Brygidek. Tak by było. A ty przyprowadzisz go do mnie. Ciemną nocą przywieziesz do mojego ogrodu. Ja z nim porozmawiam, a potem ci go oddam z powrotem. Żywego, ale trochę zmęczonego. Nie bój się, nie zabiję go. Tylko z nim porozmawiam. Zapytam, co takiego złego zrobiła mu moja stara, że ją ukatrupił. To dlatego nic nie powiedziałem policji. Co ty na to?
Popielski zbliżył się do biurka. Wśród kartek zapisanych matematycznymi obliczeniami leżał zwitek pięciuset złotych. Detektyw sięgnął po niego.
– Od kiedy to jest pan, inżynierze, na ty z generałem Wojska Polskiego?
3
POPIELSKI WYSZEDŁ Z WILLI BAJDYKA i przez moment rozglądał się po ulicy. Dawno nie był w tych okolicach i minęła chwila, zanim w końcu przypomniał sobie pewne przejście pomiędzy parkanami domostw. Po kilku minutach szybkiego marszu na skróty dotarł do żeńskiej szkoły na rogu Jabłonowskich i Wołoskiej, skąd już miał dwa kroki do przystanku tramwajowego. Od razu ujrzał tramwaj linii 11 nadjeżdżający od strony parku Stryjskiego i nieopatrznie zapomniawszy o wciąż bolącym nosie, lekko przyspieszył kroku. Wpadł do wagonu, ciężko dysząc Nie przejmował się jednak bólem nosa ani potem, który przy – kleił opatrunek do jego pleców. Nie zwracał uwagi na okrzyki dzieci w mundurkach pobliskiego zakładu wychowawczego, które tłumnie wypełniały wagon i jechały wraz z dwoma nauczycielami pewnie na dworzec, a stamtąd na niedzielną majówkę. Myślał tylko o matematyku mieszkającym na ulicy Zadwórzańskiej. Ulica ta należała do najdłuższych w mieście i liczyła – tak na wyczucie Popielskiego – ponad sto numerów domów z jednej i drugiej strony. Przypuszczenie, iż mógłby mieszkać blisko miejsca znalezienia zwłok rudowłosej, było mało prawdopodobne z uwagi na inteligencję, jaką okazał morderca, komentując swe zbrodnie hebrajskimi zapisami. Ponadto mogła pojawić się nieusuwalna przeszkoda natury proceduralnej. Człowiek określony przez zamordowaną mianem „bidołachy” mógł być u kogoś lokatorem, a ów wynajmujący mu pokój w obawie przed sankcjami podatkowymi mógł go wcale nie zameldować. Ponadto wiadomo, że księgi meldunkowe operują pojęciem zawodu, nie zaś wykształcenia, a kochanek Luby Bajdykowej wcale nie musiał pracować jako matematyk Mógł być przecież domokrążcą, który dla hecy odświeża sobie równania trygonometryczne. Można by go ostatecznie poszukać poprzez któregoś ze szpicli Zaremby, ale to wiązałoby się z koniecznością wyjawienia przyjacielowi nowego tropu w śledztwie. Tego zaś Popielski musiał uniknąć, ponieważ przekazanie tej informacji równałoby się przejęciu przez policję śledztwa i pozbawieniu siebie samego „generalskiego” honorarium. Poproszenie zaś Zaremby o dyskrecję było zbyt niebezpieczne dla przyjaciela i mogło oznaczać koniec jego policyjnej kariery, gdyby któryś z jego szpicli był nielojalny i doniósł Kocowskiemu. Przeczuwał ponadto, że Bajdyk płacąc tak ogromną sumę za znalezienie kochanka matki i za późniejsze milczenie detektywa, ma wobec tego pierwszego jakieś niecne zamiary – może chce się na nim zemścić, może zabić i zakopać w ogrodzie? Wówczas misja Popielskiego stałaby się niebezpieczna dla niego samego i oznaczałaby po prostu współudział w morderstwie. Wszystko to wyglądało nie najlepiej. Gorączkowo potrzebował współpracowników!