– A co, nie ma tam przypadkiem czegoś? – Kocowski triumfował. – Podkreślam „przypadkiem”. W pańskim nazwisku jest ukryte słowo „pop”, a w nazwisku pańskiego byłego kolegi – słowo „kac”. A potem się okaże, że któryś z pańskich przodków był popem, a pan Kacnelson często miewa kaca! I teraz już gotowe jest obwieszczenie: morderca zabija ludzi o dziewięciu literach w nazwisku, którzy są grekokatolikami lub alkoholikami! Panie, panie – Kocowski uśmiechał się drwiąco – pańskie ekspertyzy nadają się do pieca na podpałkę!
Wszyscy oprócz Popielskiego spuścili wzrok
– Macierze też na podpałkę? – zapytał nagle Kacnelson.
– No, macierze może nie – mruknął nieco pomieszany naczelnik. – Ale ta gematria to zbyt wydumane! Daj pan sobie powiedzieć, że ni diabła nie wiemy, jak szukać następnej ofiary Hebraisty!
– A co by pan naczelnik powiedział – odezwał się Popielski – gdyby w nazwiskach „Kacnelson” i „Popielski” była zakodowana jakaś prawdziwa informacja o ich posiadaczach? Coś, co by było oczywistą prawdą?
– Co na przykład? – parsknął śmiechem Kocowski. – Że pan jest łysy, a pan Kacnelson jest Polakiem wyznania mojżeszowego?
– Wypraszam sobie! – wybuchnął Kacnelson. – Jestem wyznania ewangelicko-reformowanego!
– Właśnie tak, drogi panie naczelniku – ciągnął spokojnie Popielski. – Gdyby się okazało, że samogłoski w moim nazwisku w języku keczua utworzą wyraz „łysy”, a w nazwisku mojego młodszego kolegi – „protestant”. Co wtedy? Też by się pan tak wesoło śmiał czy może doszedłby pan do wniosku, że coś jest na rzeczy? No, bardzo proszę mi odpowiedzieć! – ostatnie zdanie wypowiedział już podniesionym głosem.
Kocowski zagryzł zęby i zamyślił się głęboko. Teraz w oczy patrzyli mu wszyscy jego podwładni.
– Musiałbym przyznać, że to by było zadziwiające – zaczął wolno – ale wcale nie jestem pewien, czy podjąłbym tak szeroko zakrojone środki, by wyjaśnić ten przypadek… A ponadto – ożywił się – chyba jest różnica, mój panie, pomiędzy przypadkową być może gematrią 68 w nazwiskach ofiar a zdumiewającą zbieżnością w pańskim patagońskim przykładzie!
Zapadła cisza. Popielski obrócił kilkakrotnie sygnet na palcu. Ten gest Zaremba wziął za magiczny, nie wiedział, że sygnet jest w myślach przyjaciela kastetem, którym zostanie teraz zadany Kocowskiemu nokautujący cios.
– Ta gematria 68 nie jest przypadkowa. – Podszedł do tablicy i wziął kredę w palce. – Otóż, moi panowie, pierwszą ofiarę można nazwać, parafrazując język biblijny, prorokinią, drugą zaś nierządnicą. – Napisał na tablicy po polsku oba te wyrazy. – Takie były ich profesje. Wróżka i prostytutka. Po hebrajsku odpowiednio nebi’ah i zonah. – Dopisał przy polskich wyrazach ich odpowiedniki
– Gdy policzymy wartości tych hebrajskich liter, wie pan, naczelniku, ile nam wyjdzie?
– 68? – zapytał cicho Kocowski.
– Tak jest, i jeden, i drugi wyraz ma gematrię 68. – Popielski otrzepał palce z kredy. – Morderca zabił zatem dwie kobiety o nazwiskach, których spółgłoski dają gematrię 68, i zawodach, których spółgłoski dają gematrię 68. Dlaczego? Nie wiem. Ale wiem jedno: muszę iść do biura ewidencji ludności i przejrzeć nazwiska wszystkich obywateli naszego miasta. Na pierwszy rzut oka oddzielę ogromną większość, czyli te, które mają gematrię większą niż 100. A potem policzę wartość wszystkich spółgłosek w tych nazwiskach, które mi pozostaną. Kiedy mi wyjdzie „68”, sprawdzę, jaki zawód wykonuje dana osoba, i wtedy zatelefonuję do rabina Schatzkera. Dowiem się od niego, jak ten zawód przetłumaczyć na hebrajski. Kiedy podliczę litery w hebrajskim oznaczeniu profesji i znów wyjdzie mi gematria 68 – uderzył gwałtownie pięścią w tablicę – mam przyszłą ofiarę! Ma pan jeszcze jakieś uwagi, naczelniku?
– Nie uwagę, lecz polecenie – butny ton Kocowskiego kontrastował z jego niepewnym spojrzeniem. – Niech pan jutro idzie do mojego sekretariatu. Z samego rana! Panna Zosia wystawi panu pełnomocnictwo do urzędu meldunkowego! Do roboty!
Popielski, nie patrząc w oczy byłemu przełożonemu, zaczął strzepywać z mankietów resztki kredowego pyłu.
– A czy pan naczelnik zdaje sobie sprawę, że jeden z naszej piątki nie pasuje do reszty? Ze jeden z nas nosi nazwisko składające się z parzystej liczby liter, podczas gdy wszyscy inni są „nieparzyści”? Kto to jest? Zostawiam pana z tą zagadką, panie bystry.
3
PAN WACŁAW KRÓL, nocny portier pracujący w wydziale Va Zarządu Miejskiego w królewskim i stołecznym mieście Lwowie na ulicy Rutowskiego, rozkładał właśnie w służbówce swój codzienny ekwipunek, kiedy ostro zabrzęczał dzwonek u drzwi wejściowych. Król spojrzał na zegarek, zarejestrował godzinę dziewiątą wieczór i uznał, że o tej porze nie ma prawa tu być żadnego interesanta. Może się przesłyszał? Wepchnął wskazujące paluchy do małżowin usznych i świdrował nimi przez chwilę. Należało być czujnym i udrożnić kanały słuchowe, w razie gdyby rzekomy dźwięk dzwonka okazał się jednak prawdziwy. Nigdy nic nie wiadomo – może to jakiś pijak dzwoni dla hecy, a może kierownik administracyjny budynku chce wypróbować czujność swego personelu? Nasłuchiwał. Cisza. Odetchnął. Najprawdopodobniej było to jednak przesłyszenie. Kiedy już przystępował do ulubionej swej czynności na dobry początek dyżuru – czyli do obierania jabłka małym nożykiem z bakelitową rękojeścią – dzwonek zadzwonił po raz drugi. Portier Wacław Król nie miał teraz najmniejszych wątpliwości, że dźwięk dochodzi spod wejścia głównego.
Poprawił mundur, pas wciągnął na brzuch, nasunął czapkę głębiej na czoło i pobrzękując kluczami, pokuśtykał w stronę drzwi wejściowych. Otworzył małe zakratowane okienko i na tle katedry łacińskiej ujrzał potężnie zbudowanego osobnika z sińcami na twarzy, który bez słowa powitania podał mu przez kraty jakiś dokument.
Król dwukrotnie przeczytał papier. Było to pełnomocnictwo podpisane przez naczelnika Urzędu Śledczego Komendy Wojewódzkiej Policji. Okaziciel tego pisma mógł korzystać z archiwum urzędu meldunkowego o dowolnej porze, a ponadto żądać współpracy od wszystkich osób zatrudnionych w tejże instytucji. Był to glejt, jakiego Wacław Król nigdy nie widział w czasie siedmiu łat pracy w tym miejscu. Najważniejszą jednak przepustk była twarz przybysza, którą portier przypomniał sobie nagle w błysku olśnienia.
– Dobry wieczór, pani Popielski. – Otworzył drzwi na oścież. – Przepraszam, że pu nazwisku, ali nie znam rangi…
– Dobry wieczór – odparł przybyły i uśmiechnął się krzywo. – A, to pan Król! To tutaj pan teraz pracuje? Ileż to lat już minęło?
– A bendzi siedym. – Król zamykał drzwi za Popielskim. – Pan świeżu był w Śledczym, kiedy ja kulfona [58] złamałym. – Wskazał palcem na sztywną nogę. – Leżałem na Pijarów, aż si zrosłu… Krzywu bo krzywu, ale zawszy… I potem ja tu posady dostał. Dobra! Państwowa! No ali w czym mogi pomóc panu, panie… Nie znam rangi…
– Panie Król, mam lat czterdzieści cztery – uśmiechnął się Popielski – i jestem wciąż w randze szeregowca… Niech pan do mnie mówi „szeregowy Popielski”!
– Jak to? – Oczy portiera zaokrągliły się ze zdumienia.
– Potrzebuję listy osób, które korzystały z ksiąg adresowych w ostatnich dziesięciu latach. – Edward sięgnął do kieszeni po papierosy. – Czy pan mi w tym pomoże, czy powinienem zadzwonić do jakiegoś z pracujących tu archiwistów…
– Może pan sam w archiwum. – Król wciąż nie mógł się otrząsnąć z wrażenia, jakie na nim wywarła ta niespodziewana wieczorna wizyta i dziwne słowa Popielskiego. – Proszę dać mi upoważnienie, ja ji odpiszy dla szefa. U nas jest wszystku na tipes-topes, panie…
– Szeregowy. – Popielski zapalił papierosa.
Król spojrzał z niedowierzaniem na rozmówcę i poprowadził go do archiwum. Po chwili Popielski przeglądał katalog. Znalazł w nim najpierw listę wypożyczeń, która według adnotacji na karcie katalogowej miała się znajdować w gabinecie archiwistów, w oszklonej szafie numer VII. Udał się tam zatem i rzeczywiście znalazł teczkę w miejscu wskazanym przez katalog. Wykaligrafowany na niej napis głosił: „Regestr wypożyczeń akt adresowych”.