Литмир - Электронная Библиотека

Ten niegdyś prywatny stryszek właściciela kamienicy, połączony z publicznym małymi drzwiczkami, miał osobne wejście wprost z klatki schodowej. Gdyby nie smród i łajno, byłby miejscem wprost stworzonym do tajemnych schadzek. Mężczyzna znał dobrze to miejsce. Wszystko zaplanował.

Pomasował obolałe łydki i kolana, słuchał przez chwilę chrapliwego oddechu staruchy. Podszedł do drzwi i przyłożył do nich ucho. Stara sapała. Odsunął zasuwę i otworzył.

Wbrew jego oczekiwaniom nie odezwała się ani słowem. Stanęła na środku pomieszczenia i spojrzała na niego. Z jednej z półek nad głową staruchy zerwał się gołąb i pofrunął w stronę zakratowanego okienka. Wystraszyła się i uniosła gwałtownie głowę. Odsłoniła pofałdowane podgardle. Na to właśnie czekał.

Zarzucił na nią pętlę i przywarł do pleców kobiety. Rozpaczliwie próbowała zachować równowagę i uwolnić się, ale on kręcił się w kółko wraz z nią. Charczała, zaciskając palce na szorstkiej pętli, a z jej sinego języka kapała piana.

Puścił ją tak nagle, jak zaatakował. Najpierw osunęła się na kolana, a potem runęła na spiętrzone warstwy odchodów. Warczała jak suka, trzymając się za szyję. Na chwilę zniknęła mu z oczu w chmurze kurzu i ptasich piór.

Opadł na nią. Kolanami przycisnął jej ręce. Podniecony, wzniósł się zwycięsko nad jej purpurową twarzą. W dłoni zaciskał pięciocalowy gwóźdź do dekarskich łat. Drugą dłonią szarpnął za jej wysoki kok, sztywny od łojotoku.

Szczęk nożyczek był ostatnim dźwiękiem, jaki do niej dotarł.

Ostatnim uczuciem było ukłucie gwoździa na języku.

Ostatnim widokiem – młot wznoszący się nad jej pomarszczoną twarzą.

2

EDWARD POPIELSKI SIEDZIAŁ W PODŁYM SZYNKU Bombacha na ulicy Bernsteina i zastanawiał się, jak powstrzymać drżenie prawej nogi. Jego kończyna wpadła w ruch wertykalny, kiedy zasiadł za stołem kwadrans temu. Poczuł wtedy, że obcas jego znoszonego trzewika pośliznął się na zaplutym klepisku. Oparł stopę na palcach, wygiął się mocno do tyłu i przyjrzał się obcasowi. Na szczęście wdepnął jedynie w rozgotowany ziemniak, który komuś wypadł z talerza. Przejechał podeszwą po szorstkim podłożu i pozbył się przyklejonej pulpy. Teraz obcas był czysty. Porysowany, poorany, ale czysty. Ścięty na końcu pod kątem prawie takim jak obcas westernowych herosów, gwałtownie domagający się podzelowania, żałośnie proszący o reperację, ale lśniący od świeżo nałożonej pasty.

Co gorsza, sporo pozostawiał do życzenia nie tylko obcas, lecz również przednia część buta. Nosek lekko odstawał do góry od podeszwy, tworząc szczelinę, z której Popielski codziennie wydobywał scyzorykiem ziarna piasku. „Mój trzewik przypomina zubożałego arystokratę – myślał – a ja sam jestem niezamożnym pedantem, ubogim dandysem. Ta ostatnia fraza jest oksymoronem, a zatem z logicznego punktu widzenia odnosi się do niczego. Wniosek: jestem nikim”.

Popielskiego zalała fala wściekłości, a jego noga wpadła w nerwową wibrację. „Mogę oddać buty do szewca – myślał, pocierając poczerwieniałą od gniewu łysinę – ale żaden szewc nie naprawi mi ich w ciągu jednego dnia. Każdy mi powie:»Ta pani szanowny, grajcarów ni ma, ta ludzi najgorszy laczki mi tu oddaju, ta kryzys mamy, przyjdź pan, kochaniutki, najszybcij pojutrzy, a meszty [3] bedu jak nowy«. Tak powie każdy szewc – powtarzał w duchu Popielski – a mnie co robić? Ja będę siedział w przymusowym obuwniczym areszcie domowym przez dwa dni, bo te trzewiki są jedynymi, jakie posiadam!” Huknął pięścią w stół, a jego noga miotała się w górę i w dół pomiędzy blatem stołu a klepiskiem.

– Oj, pan kumisarz cóś dzisiaj nie ten tegu – powiedział młody suchotnik, o którego przynależności do zawodu kelnerskiego świadczyły wygryziona przez mole muszka, brudny ręcznik przewieszony przez ramię i butelka wódki Czystej Monopolowej w dłoni. – Jeszczy jedyn sznapsik na dobry humor?

Noga Popielskiego dalej drżała.

– Chcesz mi dokuczyć, szczeniaku? – wysyczał do kelnera. – To mów dalej „kumisarzu”, a policzysz zęby! Każdy dzieciak na Żółkiewskim wie, że ja już nie pracuję w policji!

– Przepraszam szanuwnegu pana. – Młodzieniec odsłonił drobne, poczerniałe zęby i wysokie dziąsła. – Ja tu z tydziń pracuji, ta nie wim, ali tamte wariaty – wskazał głową na barmana – bałakaju, że ten galanty pan to kumisarz, no to ja tyż du pana „pani kumisarzu”.

Gość rozchmurzył się i wskazał palcem na pusty kieliszek i na pusty talerz. Kiedy pierwszy został napełniony wódką, a drugi kapustą na gęsto ze śladami skwarków, zapłacił, dorzucając pięć groszy napiwku. Nigdy nie sądził, że komplement „galanty” sprawi mu taką przyjemność. Była ona jednak tylko chwilowa. Uświadomił sobie bowiem, że za eleganckiego mogą go teraz uznać jedynie peryferyjne cwaniaki, sprzedajne dziwki albo świeżo upieczeni kelnerzy, do niedawna pucujący kufle w przydrożnych knajpach. Nikt z lepszego towarzystwa nie pomyli się co do jego statusu. Wystarczy jeden rzut oka na półokrągły dopinany kołnierzyk wytarty od twardego zarostu, na poszarpane mankiety, z których jego dziesięcioletnia córka Rita wycinała nożyczkami sterczące nitki, na buty, które blaskiem pasty nie potrafiły ukryć głębokich załamań skóry.

Prawie dwa lata temu się przeliczył, był zbyt pewny siebie, zaufał przyszłości w czasach, gdy nic pewnym nie było. Wtedy to właśnie jego nowy szef, podinspektor Hieronim Kocowski, oznajmił w ostrych słowach: „Urząd Śledczy nie jest prywatnym folwarkiem pana komisarza Popielskiego, do którego ów może przychodzić, kiedy tylko chce, zaczynać pracę po południu, nałogowo się spóźniać i lekceważyć przełożonych”. Notoryczny spóźnialski uśmiechnął się wtedy ironicznie i odpowiedział, że wzrastają zyski wiedeńskiego towarzystwa ubezpieczeniowego Universale, w którym przed ponad trzydziestu laty jego ojciec, inżynier Paulin Popielski, kilka lat przed swoją tragiczną śmiercią ubezpieczył się na życie. Niesubordynowany podwładny nie potrzebuje zatem łaski pana nadkomisarza, podczas gdy pan nadkomisarz potrzebuje pilnie łaski jego, Popielskiego, ponieważ nie jest w stanie sam poprowadzić śledztwa bardziej skomplikowanego niż ściganie koniokradów. Dwa miesiące później przeklinał swoją kłótnię z przełożonym, która poskutkowała nawet próbą rękoczynów i wkrótce dyscyplinarnym zwolnieniem. Wściekał się na swoją pychę, kiedy zduszone światowym kryzysem Universale zbankrutowało i musiał wrócić do dawnego przedpolicyjnego zajęcia. Zaciskał zęby i czekał, aż miną trzy lata od momentu zwolnienia i będzie mógł po upływie tej przewidzianej prawem karencji założyć prywatne biuro dochodzeniowe. Na razie udzielał lekcyj, lecz to zajęcie i tak nie wystarczało na utrzymanie służącej i dużego mieszkania koło Ogrodu Jezuickiego oraz na zapewnienie bytu najbliższej rodzinie: córce Ricie i kuzynce Leokadii Tchorznickiej, zastępującej małej zmarłą matkę.

Kiedy Kocowski w czasie tamtej pamiętnej rozmowy wskazał mu drzwi, wrzeszcząc, że w policji nie ma miejsca dla epileptyków i ślepaków, którzy mogą pracować tylko nocami albo w ciemnych okularach, Popielski szarpnął zwierzchnikiem tak mocno, że omal nie naderwał mu klapy od marynarki, i powiedział, że epilepsia photogenica [4], na którą cierpi i która wcale mu nie przeszkodziła w odnoszeniu wielu sukcesów śledczych przez prawie dziesięć lat pracy, jest niczym w porównaniu z syphilis mentalis [5] zżerającym mózg naczelnika Przeklinał później często tamtą gwałtowną reakcję w gabinecie Kocowskiego, kiedy nie mógł zapłacić służącej Hani, a ta poczciwa kobiecina zgodziła się służyć u nich bez pensji, za jedyną zapłatę mając poczucie przynależności do rodziny i przywiązanie małej Rity. Przeklinał swoją wściekłość, kiedy ich piękne mieszkanie na ulicy Kraszewskiego zadeptywali uczniowie, do których tępych głów Leokadia i Edward wlewali pokłosie swoich studiów: ona francuszczyznę, a on – łacinę, grekę i matematykę.

вернуться

[4] Padaczka odruchowa wzrokowa.

вернуться

[5] Kiła umysłowa.

3
{"b":"269467","o":1}