Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— Czy dokładnie to samo dotyczy istot węglowo-krzemowych?

W odpowiedzi na pytanie Rem egzobiolog rozłożył ręce gestem bezradności.

— Dokładność bardziej cechuje ludzi niż biologię.

— Jak to rozumieć?

— Oczywiście i tu, i tam nie brak wyjątków — zastrzegł się uczony. — Ale odpowiadając na pytanie, gdyby idealna dokładność stanowiła dewizę przyrody, replika organizmów musiałaby w każdym poszczególnym przypadku być absolutnie doskonała — z góry wykluczając wszelki postęp. Tymczasem prócz rekombinacji genów obu ustrojów rodzicielskich raz po raz dochodzi do głosu właśnie partackie odczytanie kodu genetycznego; po prostu z ewidentnym błędem. Tak powstają mutacje, od drobnych do bardzo zasadniczych, spośród których nieliczne, te pomocne w walce o byt, utrzymują się, kumulują z późniejszymi, powstałymi w następnych pokoleniach, i tak w ciągu miliardów lat mogą dziać się zdumiewające przekształcenia: od pierwotniaka do człowieka!

— Czy to samo dotyczy krzemowców? — Rem ponowiła pytanie. Bandore zamyślił się.

— Nie wiem — odparł z zupełną szczerością. — Gdybyś przed owym tragicznym dwudziestym lipca spytała mnie, czy gdzieś w kosmosie żyją organizmy krzemowe, zaprzeczyłbym. Na przekór licznym sugestiom, wyrażanym nie tylko przez fantastów, byłem przeświadczony, że krzem nie nadaje się do tworzenia białka, nawet w powiązaniu z węglem. Teraz już tego nie powtórzę, bo trudno zaprzeczyć faktom. Nie znaczy to jednak, abym się domyślał biogenezy i ewolucji krzemowców. Nie mogli — jak nasza biosfera — powstać w wodzie, gdyż nawet,pod dowolnie wysokim ciśnieniem nie da się podnieść jej temperatury wrzenia powyżej dwustu dwunastu stopni, a to za mało dla ich wymagań życiowych. Słyszę zdania, że zrodził ich ocean olejów krzemoorganicznych. Być może… Albo że ewolucja tego życia była prostą wstępującą — bez żadnych zakoli, meandrów i ślepych uliczek tak typowych dla całej ziemskiej ewolucji, łącznie z antro-pogenezą. Mało to prawdopodobne, ale też nie wykluczam… W każdym razie nie oczekujcie ode mnie autorytatywnej wypowiedzi w tych kwestiach.

— Czy trudności leżą w tym, że chodzi o krzemowców? — wtrącił Ber.

— Krzemowcy są nam szczególnie obcy, bo nasza biologia jest tylko i wyłącznie biologią białka węglowego.

— A egzobiologia? — zaczepnie spytał Franek.

— Tak samo ezgobiologia białka węglowego, tylko ze spekulacyjnymi odskokami na własne ryzyko. To jest — jak mówiliśmy — jedna strona medalu. A druga… Zrozumcie — zapalał się Bandore — że ewoluowanie biosfery jakiejkolwiek planety stanowi kompleks zagadnień, który przynajmniej obecnie możemy ogarnąć jedynie metodą opisową, na konkretnym przykładzie badanego środowiska życia. Nie umielibyśmy, znalazłszy się na globie, gdzie życie powstało stosunkowo niedawno, przekonstruować panoramy przyszłości tego życia — zresztą zależnej od mnóstwa dość przypadkowych, zgoła nieprzewidywalnych czynników. Tak samo nie umiemy odtworzyć obrazu biosfery Ziemi za miliard lat, nawet zakładając, że w tym czasie promieniowanie Słońca nie zmieni się w sposób istotny, jak mamy podstawy przypuszczać.

— Oby to nie była biosfera krzemowa — dość obcesowo wtrącił Ber. Rem drgnąła nerwowo. Twarze Franka i Bandorego powlekły się mgłą smutku. Wszyscy spojrzeli na Silihomida. Mógł się wydawać jeszcze większy i jeszcze Straszniejszy, choć w rzeczywistości nie zmienił się ani trochę.

— Co on myśli? — rzuciła Rem tonem trochę zalęknionym, jakby do siebie.

— Chyba w tej chwili nic — odparł Bandore z przekonaniem. Rem speszyła się.

— Rzeczywiście, jaka może być mowa o pracy mózgu w tym kamiennym stanie? Ale być może zachodzą tam bardzo powolne, niedostrzegalne dla nas procesy.

Znowu ludzkie spojrzenia objęły nieludzką wielkość obelisku. Wielkość wciąż tak samo tajemniczą, tak samo niemą, tak samo wyzywającą.

— Jak to się stało, że on skamieniał? — spytała Rem. — Wszak ruszał się, wyginał, spłaszczał i rozciągał zdumiewająco elastycznie. Bandore ożywił się.

— Tak. O tym wiem od was oraz z zapisów wideo. I tytko to świadectwo upewnia mnie, że on żyje. A przynajmniej, że żył przed czterema dniami. W przeciwnym razie uważałbym go za mumię zakonserwowaną przez przyrodę: za taką skamieniałość jak każda inna.

— Jak to? Więc nawet nie wiesz, czy on żyje? — zdziwił się Franek.

— Pomyśl tylko: skąd mogę wiedzieć? Aparatura nie zarejestrowała jakichkolwiek zmian fizycznych bądź chemicznych w jego ustroju poza takimi, jakie zachodzą w każdym martwym przedmiocie. Myślę o wietrzeniu, parowaniu gazów, rozbijaniu jąder atomowych na skutek silnej promieniotwórczości powietrza…

Biolog przerwał na chwilę. Potem podjął powoli, akcentując każde słowo:

— Namyślcie się po tym, co powiem, abyście nie działali impulsywnie. Chodzi mi o najbardziej obiektywną odpowiedź: czy w czasie spotkania z Silihomidem działaliście w pełni świadomości? Ściślej mówiąc, czy okoliczności nie wskazywały na to, że wasza wola jest osłabiona, a zdolność postrzegania i odbierania wrażeń narzucona bądź kontrolowana przez kogoś?

Ber i Franek spojrzeli na Rem, która wyznała:

— Wspomniałam wtedy, tuż przed załadowaniem Silihomida, że przywidziało mi się jego zwycięstwo nad ludźmi. Coś jakby koszmarny sen na jawie…

Urwała spostrzegłszy, że Bandore przestał słuchać: wstał, cofnął się o krok i znieruchomiał.

Kto znał opanowanego zazwyczaj egzobiologa, mógł z niespokojnej gry mięśni twarzy odczytać, że coś nader ważnego doniósł mu zespół subtelnych aparatów kontrolnych, mających w swej pieczy rozumnego krzemowca.

— To chyba najgorsze, że on jest tak beznadziejnie skamieniały — przerwał chwilowe milczenie Ber, patrząc na tajemniczy posąg, w którym nawet najuważniejsze spojrzenie żadną miarą nie dostrzegłoby jakichś zmian.

Ale bardziej zagadkowa była lakoniczna odpowiedź profesora Bandorego:

— Nie!

Powiedział to krótko, ostro i zamilkł, jak gdyby lękając się uzasadnić swe stanowisko. Upłynęła minuta, która nieznośnie dłużyła się trójce nie wtajemniczonych; z napiętą uwagą patrzyli teraz nie na Silihomida, lecz na egzobiologa. Aż nagle ten, ze sztucznym spokojem, Jednocześnie wykluczającym wszelki sprzeciw, wyrzucił z siebie rozkaz:

— Musicie natychmiast odlecieć!

Było to wypowiedziane takim tonem, że wszyscy troje podnieśli się z miejsc. Bandore leciutko skinął głową.

— Ja zostanę z nim — powiedział jakoś bardzo dziwnie. — Musimy się przecież dogadać. Rem spostrzegła nerwowe drżenie jego rąk. Wtedy oznajmiła stanowczo:

— Wobec tego i my zostajemy. Chyba że odlecisz z nami…

Profesor już nie oponował. Włączył system alarmowy, zarządzając ewakuację sztucznego księżyca.

Dopiero w kosmolocie, oddalonym sześćdziesiąt kilka kilometrów od laboratorium satelity, egzobiologowi rozwiązał się język. Wiadomość nie stanowiła zresztą sensacji. Po prostu aparatura stwierdziła progresywny wzrost temperatury ciała nieruchomego potwora. W chwili pierwszego sygnału chodziło zaledwie o ułamki stopnia. Ale już po minucie różnica przekraczała czterdzieści stopni. Pozwalało to przypuszczać, że w krótkim czasie osiągnie optimum właściwe dla tego gatunku, które według przewidywań wynosiło znacznie ponad dwieście pięćdziesiąt stopni.

Dokonywane teraz z odległości próby nawiązania jakiegokolwiek kontaktu za pomocą bodźców elektromagnetycznych, infra- i ultradźwięków, a nawet strumieni cząstek elementarnych nie dawały wyników. Sztuczny księżyc wraz z Silihomidem krążył swoją zwykłą trasą wokół Ziemi, a umieszczona tam aparatura pomiarowa donosiła o stałym wzroście temperatury. Potem umilkły wszelkie sygnały.

— Jak to rozumieć? — zapytał Franek.

Bandore zasępił się.

— Znajduję tylko jedno wytłumaczenie: zniszczył lub uszkodził aparaturę. Prawdopodobnie chce, abyśmy nie orientowali się w sytuacji.

— Czy sam wzrost temperatury nie mógł rozregulować przyrządów?

— Wykluczam tę ewentualność. Jeszcze przy — tysiącu stopni powinny normalnie działać. On przygotowuje się do czegoś. I nagle jak gdyby na potwierdzenie słów uczonego stało się coś, co wprawiło obecnych w osłupienie. Patrzącym na ekran pantoskopu zdawało się, że śnią. Sztuczny księżyc przestał być tym, czym uczynili go ludzie. Zmienił kształt, przybierając postać rozżarzonego bolidu o długim, świetlistym ogonie. Stawał się ni mniej, ni więcej tylko rakietą. Jarząc się własnym światłem na całej powierzchni, pluł strugą materii odrzutowej i z rosnącą prędkością oddalał się od Ziemi po nowej orbicie.

83
{"b":"247839","o":1}