Ber wstał i podszedł do przełącznika klimatyzatora.
— Wymienię powietrze — powiedział do Bandorego.
— Oczywiście — potwierdził egzobiolog. — To już jest bez znaczenia dla badań, a będziemy się czuli lepiej.
— Cywilizacja krzemowców… — podjął swe rozważania. — Wciąż wracam do niej myślami. Kultura planetarna, o której nic nie wiemy. To znaczy — poprawił się — nie wiemy, do czego dąży ani na jakim gruncie wyrosła. Znamy na razie jej niszczycielskie działanie i to wyłącznie z zastosowaniem drobnoustrojów, a więc narzędzi biologicznych. Wiemy, że jest bardzo sprawna organizacyjnie i odznacza się zdolnością uczenia się oraz przewidywania. Ale przecież niszczenie jako takie nie może stanowić celu, a tylko środek mający prowadzić do celu, jakim jest w najogólniejszym sensie utrzymanie gatunku. Czy zagłada może stać się dla jakiegokolwiek rozumnego społeczeństwa celem samym w sobie?
— Patologiczne zmiany nie omijają gatunków inteligentnych — wtrąciła Rem.
— Patologia prowadzi do samozagłady — zauważył Bandore. — Na razie trudno stwierdzić, czy działania przybyszów są paroksyzmami szaleństwa, czy naturalnym procesem przystosowawczym. Powinno się to wyjaśnić w stosunkowo niedługim czasie. A gdyby nam się udało nawiązać z tym osobnikiem kontakt — wskazał na skałę pod pancernym kloszem — wyjaśnienie tej kwestii byłoby znacznie łatwiejsze. Na razie wiemy tylko, że cywilizacja ta przewyższa nas zdecydowanie zarówno zdolnościami niszczycielskimi, jak przystosowawczymi.
— Rzeczywiście, z tym niszczeniem też nie jest prosta sprawa — podjął Franek. — Znów antropomorfizujemy. Punkt widzenia uwarunkowany ludzkimi potrzebami wydaje się nam jedynym obiektywnym punktem widzenia. A to przecież nonsens. Podam wam przykład, wprawdzie zaczerpnięty z przeszłości, ale to bez znaczenia. Akurat taki mi się nawinął. Czasami bawi mnie wertowanie archiwów. Natknąłem się na tę wzmiankę w którymś z polskich dzienników z połowy dwudziestego stulecia.
Notatka mówiła, że w czasie przekuwania w Szwecji jakiegoś tunelu natrafiono w skale na ptasie gniazdo, które zagradzało drogę. Robotnicy przerwali drążenie tego odcinka trasy na tydzień, aby pisklęta mogły wyfrunąć o własnych siłach. Dziś byłoby to całkiem oczywiste. Wówczas korespondent przytaczał ten fakt jako ciekawostkę obrazującą wysoką kulturę Skandynawów. Nie o to mi chodzi. W dawnych czasach przy różnych robotach terenowych z pewnością zniszczono niejedno ptasie gniazdo. Otóż postawmy się w położeniu takich ptaków. Załóżmy na chwilę, że mogą oceniać ludzkie postępowanie. Do jakiego wniosku by doszły? Oczywiście, że ludzie dokonują wielkiej destrukcyjnej roboty, niszcząc bezlitośnie ptasie gniazda. A z naszego punktu widzenia to była praca twórcza: niwelacja gruntu, budowa kopalń, zakładanie torów kolejowych.
— Tak samo — rozwijał Franek swój wywód — przedstawia się sprawa krzemowców. My ich widzimy jako zbrodniarzy przybyłych na Ziemię, aby wygubić ludzi. W ich gigantycznej pracy dostrzegamy jedynie pierwiastek zniszczenia. A obiektywna rzeczywistość wyglądać może zgoła inaczej. To jest działanie twórcze. Wyjdźmy na moment z naszej ludzkiej skóry, odłączmy od trzeźwego rozumowania cały emocjonalny kompleks widzenia świata! Skoro tylko to nam się uda, uznamy, że Silihomidzi to wspaniali budowniczowie na taką skalę, jaka nam będzie dostępna dopiero za stulecia. Pomyślcie tyl ko — my dziś nie potrafimy dostosować klimatu Wenus do osadnictwa pod gołym niebem. Przynajmniej nie potrafimy dokonać tego szybko. A jakie wyniki w zupełnie analogicznym przedsięwzięciu uzyskały krzemowce? Po upływie trzech lat Ziemia bardziej nadaje się dla nich aniżeli dla nas! Ber aż dostał wypieków na twarzy.
— Przerwę ci — powiedział, siląc się na spokój. — Zapewne w tym, co mówisz, jest jakieś ziarno racji, ale trudno zdobyć się nawet na cierpliwe słuchanie tego. Po cóż wysilać się na konstruowanie jakichś rzekomo obiektywnych tez? Nie przemawiasz do przyrody, do wszechświata — zaczerpnął powietrza — mówisz do żywych ludzi, którzy nie chcą i nie potrzebują dla snucia jakichkolwiek rozważań wychodzić z ludzkiej skóry. W naszym pojęciu krzemowce nie są żadnymi budowniczymi. Są niszczycielami! Pospolitymi zbrodniarzami! — zapalał się coraz bardziej. — A co najmniej wrogą siłą. Wrogą nam i naszej przyrodzie.
Rem utkwiła w nim swe wielkie miedziane oczy.
— Ber!… — powiedziała z wyrzutem i umilkła.
— Nie zgadzasz się ze mną? — w głosie Kruka zabrzmiało zdziwienie.
— Oczywiście, że się nie zgadzam. A z tymi zbrodniarzami w ogóle się ośmieszyłeś. Kto- jest zbrodniarzem? Jest nim dla nas człowiek, który swym postępowaniem dotkliwie krzywdzi drugiego człowieka. Ale zaznaczam: wyłącznie człowiek! Czy tygrys pożerający ludzi jest zbrodniarzem? W średniowieczu tak uważano; toteż miały miejsce sądy nad zwierzętami, proceduralnie kubek w kubek podobne do rozpraw, w których oskarżano ludzi. Twoje rozumowanie jest przecież zbliżone do tamtego. To tak, jakbyś widział zbrodnię w tępieniu myszy niszczących plantację.
Ber spojrzał na Rem z wyrzutem.
— Istnieją jednak chyba pewne zasady etyczne poszanowania wszelkiego życia i granice prawa do zabijania. Pomiędzy różnymi społeczeństwami istot rozumnych musi istnieć pewna wzajemna lojalność oparta na poszanowaniu przestrzeni niezbędnej do życia. Gdyby przypadek zrządził, że nie krzemowcy wylądowali u nas, ale my u nich — czy przystąpilibyśmy do przekształcenia tamtejszych warunków klimatycznych w celu skolonizowania ich ojczyzny?
— Nie podołalibyśmy takiemu zadaniu — wtrącił Franek.
— Dobrze wiesz, że nie o to mi chodziło — obruszył się Ber. Zapanowała chwila milczenia.
Urządzenie wentylacyjne przepompowujące powietrze samoczynnie przestało już działać, zapanował przyjemny chłód. Ściany zdążyły niemal ostygnąć. Pod przezroczystym kloszem spoczywał krzemowiec, nieruchomy jak pomnik, jak niezrozumiały, dręczący symbol. Monarcha bez tronu, bez kraju, bez poddanych — Wielki Tajemniczy zamieniony w kamień przez złą wróżkę. Samotny najotchłanniejszą samotnością i przedziwnym życiem, którego nie umieli stwierdzić ani ludzie, ani ich precyzyjne przyrządy. Zważony, wymierzony, opukany, widziany i dotykalny dla każdego, kto miał na to ochotę.
Bandore poruszył się na swoim miejscu.
— Gdzieś we wszechświecie powstało życie oparte na białku węglowo-krzemowym. Gdzie, nie wiem. W jakich warunkach klimatycznych, tego zaledwie próbuję się do- myśląc. A może nie mam żadnego wyobrażenia o takim środowisku przyrodniczym? Jedno jest pewne: że musiało tam być o wiele gorącej niż na Ziemi.
Życie to oczywiście podlegało ewolucji — ciągnął egzobiolog. — Jak każde życie… Rozwijało się więc od form najprostszych ku coraz bardziej zróżnicowanym i specjalizując narządy niezbędne do spełnienia funkcji życiowych, osiągało coraz wyższą zdolność przystosowywania się do zmiennych wymagań środowiska. Aż wreszcie po paru miliardach lat — jeśli tempo tych przemian jest podobne jak u węglowców — wyrósł z tego planetarnego gniazda gatunek istot myślących. Jednym z fundamentalnych praw przy- rody, a moim zdaniem w ogóle najważniejszym, jest życie. Dawniej przeważał pogląd, że powstaje ono wszędzie tam, gdzie warunki sprzyjają biogenezie; przynajmniej odnoszono to do białka węglowego. Dziś jesteśmy trochę ostrożniejsi, choć w ogólnym zarysie to się sprawdza na przykładzie Temidów z Układu Proximy i Urpian z Układu Tolimana. Bandore zamyślił się.
— Życie jest zdolnością materii do permanentnej fizykochemicznej przemiany samej siebie. Ale transformizm linii rodowodowych — od czasów Darwina trochę niefortunnie nazywany ewolucją — na drobniejszych odcinkach historii planety wyrażający się spe-cjacją, czyli powstawaniem nowych gatunków, stanowi niewyobrażalnie złożony łańcuch przyczyn i skutków przenikających się wzajemnie. Dochodzi jeszcze do głosu przebogaty kompleks różnych czynników, tak wielostronnie rozczłonkowany, że siłą rzeczy rozstajna myśl błądzi po tych manowcach.