— Jak to było?
— Pragnęłam bardzo odwiedzić was. Mówiłam nawet o tym Lu. I naraz wydało mi się, że znalazłam się tu, na wzgórzu. Spotkałam ciebie, Dean. Stałeś przy tym wielkim pniu. Nie poruszałeś się prawie. Później, gdy już odeszłam na większą odległość, obejrzałam się i zobaczyłam, że zmieniłeś położenie. Poruszałeś się jednak bardzo wolno. Podobnie zresztą Szu i Jaro, których spotkałam przy jakimś płytkim dole z gliną. Te zwolnione ruchy były tak niesamowite, że ogarnęło mnie przerażenie i uciekłam.
— To nie był sen — powiedział Dean drżącym głosem. — Myśmy też ciebie widzieli, ale za to twoje ruchy wydały nam się ogromnie przyśpieszone, niemal błyskawiczne.
— Słuchaj, Zoe — odezwał się Jaro. — Czy w tamtym, urpiańskim świecie przedmioty upuszczone swobodnie na ziemię spadają tak samo jak w naszym czy wolniej?
— Wolniej. Znacznie wolniej. Zaobserwowałam to zjawisko.
— Nasuwa się więc pewien wniosek.
— Jaki?
— Ze to nie jest żadne wydłużenie jednostek czasu, jak w rakiecie relatywistycznej, a tylko przyśpieszenie tempa procesów fizjologicznych.
— Oczywiście, domyślałam się tego — skinęła głową Zoe.
— Jest to więc działanie zasadniczo odwrotne od naszego przedłużania życia — podjęłam myśl Brabca. — My wprowadzamy organizm w slan anabiozy w czasie wieloletnich lotów, Urpianie niejako skracają i uintensywniają życie.
— My jednak, aby zwolnić tempo procesów życiowych, musimy stosować skomplikowane zabiegi. Człowiek w stanie anabiozy jest nieprzytomny. A oni… — Dean urwał i zamyślił się. — To jest zupełnie inny poziom cywilizacji — powiedział po chwili z westchnieniem.
— Na Ziemi również i w tym kierunku były prowadzone eksperymenty. Oczywiście w zakresie niewspółmiernie mniejszym. Chodziło o zwiększenie sprawności zmysłów i kory mózgowej dla określonego celu. Czasowo. Już zdaje się w dwudziestym wieku dokonywano eksperymentów w celach militarnych, wprowadzając…
— Czy to tempo swego życia przyśpieszają Urpianie sztucznie — przerwał Dean — czy też jest to jakaś ich przyrodzona cecha?
— Nie wiem. Wiele zjawisk jest dla mnie zupełnie niejasnych. Próbowałam je zrozumieć, zbadać. Zwłaszcza gdy coraz częściej znikał Lu. Potem był zawsze taki nerwowy — mówiła chaotycznie.
— Po czym?
— Ach — westchnęła i spojrzała na mnie jakoś dziwnie. — Nie ulega wątpliwości, że oni przeprowadzają na Lu jakieś eksperymenty. Niestety, nie potrafiłam uchronić go przed tym. Prosiłam go, błagałam, aby tam nie chodził…
U wejścia do obozu ukazali się Szu, Lu i Ast.
— Witaj, Szu! — zawołała Zoe.
Szu położył na ziemi upolowanego żółtego potworka o sześciu łapach. Spojrzał niepewnie na Ast, potem jednak podszedł do Zoe i serdecznie ją uścisnął.
— Ast opowiada o tobie niezwykłe historie. Gdybym nie widział Lu i nie stwierdził w praktyce jego umiejętności, nigdy bym nie uwierzył.
— Szu dziś wyjątkowo szybko upolował żółtaka — wyjaśniła Ast. — Dlatego zawrócił zaraz do obozu. Szedł jednak inną drogą. Gdyby nie Lu, na pewno bym go nie spotkała.
Szu patrzył na chłopca z podziwem, pomieszanym zarazem z jakąś satysfakcją.
— Ty i Zoe jesteście mi najbliżsi — powiedział niespodziewanie Lu. — A dlaczego nie jesteście „partnerami radości”?
— Lu! — Zoe spąsowiała.
— Wiem, że nigdy nie byliście „partnerami radości”, chociaż Ast myśli stale, że tak. Pytała mnie w drodze.
— Dziwię ci się, Ast — Jaro spojrzał na nią z oburzeniem. — Jeszcze ci mało do wodów?
— Ależ ja o nic Lu nie pytałam! — zaprzeczyła gwałtownie. — Co on plecie?
— Pytałaś!
— Gdzie? Kiedy?
— Pytałaś — upierał się chłopiec.
— Czy Ast mówiła do ciebie słowami? — zapytał naraz Jaro.
— Słowami? — Lu zastanowił się. — Chyba nie…
— No, to wszystko jasne.
— Powiedz, Lu, co robisz, kiedy cię wzywają Urpianie do siebie? — nawiązalam do tego, o czym mówiła Zoe.
— Co mam robić? Idę.
— A później?
— Później się z nimi bawię.
— Bawisz się? A co oni robią?
— Pokazują mi różne rzeczy. Są to… a więc… — mówił tak, jakby połykał jakieś słowa.
— Na przykład? Opowiedz.
— No… różne takie rzeczy… Czasem nawet was pokazują. I tych innych też.
— Jakich innych?
— Takich jak mama i wy, ale innych.
— Gdzie ci inni są?
— Daleko. Ale mają przyjść.
— Skąd to wiesz?
— Od Urpian.
— Więc oni mówią coś do ciebie?
— No, chyba!
— Rozumiesz ich?
— Tak. Chyba że coś bardzo dużo kręcą.
— Jak to kręcą?
— No, nie wiesz? Przecież oni… Ja z nimi… Wyraźnie połykał jakieś fragmenty zdań.
— Nie boisz się ich?
— Czemu miałbym się bać?
— Powiedziałaś, że Urpianie przeprowadzają na Lu jakieś eksperymenty — zwróciłam się do Zoe. — Na czym opierasz to podejrzenie?
— Niestety, istnieje niezbity dowód. Gdy o tym myślę, ogarnia mnie strach. Otóż pewnego dnia dostrzegłam u niego we włosach coś… Zobaczcie zresztą sami.
Podeszłam do chłopca i sięgnęłam mu do głowy. Odsunął się ode mnie pośpiesznie.
— Nie dotykaj! Nie ruszaj tego! — zawołał z ogromną powagą.
— Lu, pokaż Daisy, co masz na głowie! — powiedziała ciepło Zoe. Chłopiec spojrzał na nią niechętnie. Chwilę jakby się wahał.
Jednak w końcu usłuchał.
Rozgarnął palcami włosy, odsłaniając niewielką kępkę czerwonawej szczeciny, ale tylko na chwilę, bo natychmiast zakrył ją z powrotem włosami.
— Rozumiecie? — powiedziała drżącym głosem Zoe. — Teraz chyba wszystko rozumiecie? Milczeliśmy.
— Skąd Lu wie, że Szu jest jego ojcem? — zapytała nagle Ast.
— Na pewno nie ode mnie — odparła pośpiesznie Zoe. — O tym dowiedział się od Urpian.
— Nie rozumiem, do czego potrzebne im dziecko? Bo chyba to nie tylko eksperyment — zastanawiał się Jaro.
— Może chcą po prostu wychować sobie tłumacza — odrzekł Dean. — Może szukają bliższego kontaktu z nami? Na ustach Zoe pojawił się znów ironiczny uśmiech.
— Dziecinnie naiwne byłyby to środki w porównaniu z ich wiedzą i techniką.
— W jaki sposób oni się rozmnażają? Czy dużo mają dzieci?
— Trudno odpowiedzieć, czy dużo mają dzieci. Oni sami swych dzieci nie rodzą. Nie wiem, w jaki sposób rozmnażali się kiedyś, przed wiekami, ale teraz nie spostrzegłam w budynkach mieszkalnych żadnego młodego osobnika żyjącego w towarzystwie starszych. Za to w jednym punkcie miasta istnieje wielki, złożony z setek kondygnacji gmach, w którym ogromna większość osobników wydaje się niedojrzała fizycznie. Widziałam ten gmach, niestety tylko dwa razy i to krótko.
— Przypuszczasz, że rozwój embrionalny i proces wychowania odbywa się u nich zbiorowo w jakimś scentralizowanym ośrodku hodowlanym?
— Bardzo możliwe. Może nawet zautomatyzowanym.
— Więc nie ma u nich rodziny, miłości? — wtrąciła Ast z ogromnym zdziwieniem.
— Nie wiem. Wiele ich obyczajów znam tylko z powierzchownych, przypadkowych spostrzeżeń. Są to, zdaje się, istoty dwupłciowe, nie zróżnicowane.
— Hermafrodyci?
— Chyba tak. Łączą się jednak w pary. Właśnie takie pary Lu nazywa „partnerami radości”.
— Mówiłaś, że bardzo rzadko opuszczają swoje domy. Skąd to wiesz?
— Ściany domów są przezroczyste.
— Więc nie ma u nich żadnego życia społecznego? Żadnych zebrań, spotkań, narad?
— Owszem. Spotykają się czasami, ale przeważnie współdziałają ze sobą za pomocą radiotelewizji. Oczywiście ich telewizję trudno porównać z naszą. Raczej mam tu na myśli funkcję, jaką spełnia. Najczęściej jednak tkwią samotnie w małych i pustych po-koikach.
— Co oni właściwie tam robią? Może śpią?
— Chyba nie. Nie widziałam nigdy Urpian śpiących. Ale w tych pokoikach spędzają ponad osiemdziesiąt procent życia. Wątpię, by istoty rozumne, wysoko cywilizowane marnowały na sen tyle czasu.
— Czy Urpianie zwracali na ciebie uwagę, gdy tak wędrowałaś po dachach i ogrodach?
— Owszem. Czasami. Ale była to uwaga obojętnych przechodniów.