Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— Oni potrafią świetnie naśladować nasze wytwory — zauważył Jaro.

— Tak. To wszystko przygotowali dla mnie. Ściany pokoju były również przezroczyste. Roztaczał się z nich widok na niewielki teren pokryty bogatą roślinnością. Coś w rodzaju ogrodu. Dziecka nigdzie nie dostrzegłam. Zaczęłam znów nawoływać rozpaczliwie. Czytałam i słyszałam nieraz o rozpaczy matki po utracie dziecka, ale nigdy nie wyobrażałam sobie, że to takie straszne przeżycie. Naraz stało się coś dziwnego. Ujrzałam w głębi ogrodu maleńką postać. Przypominała nieco małpę, tylko że poruszała się z niewiarygodną szybkością. To nawet nie był bieg. Istota ta wpadła wprost na ścianę mego pokoju, przeniknęła przez nią i stanęła przede mną. Zatrzymała się na chwilę. Trwało to krótko, bardzo krótko, niemal moment. Jeszcze szybciej odwróciła się i pobiegła z powrotem. Nim zdążyłam zareagować, odezwać się do tej istoty — już jej nie było. Co to była za istota, nie miałam najmniejszej wątpliwości. Trzy nogi, dwoje długich, czteropalczastych rąk, krótki, niewielki tułów porośnięty szarym puchem. Nad tułowiem spłaszczona duża głowa o szeroko rozstawionych oczach, dwa wyrostki wargowe i niewielka kępka jasnorudej szczeciny na szczycie nagiej czaszki. Wzrost około metra.

— Urpianin!

— Oczywiście, że Urpianin. Przecież na Urpie znaleźliśmy ich ciała zakonserwowane w lodzie.

— No i cóż było dalej?

— Gdy Urpianin znikł, rzuciłam się ku ścianie. Próbowałam przebić ją głową. Wydawało mi się, że wystarczy przedrzeć się przez ścianę, a odnajdę Lu. Niestety, głowa moja odbijała się od tej ściany jak pitka. Znów zaczęłam walić pięściami w ten niezwykły, elastyczny kryształ, prosić, błagać. I może w tej chwili wyda wam się dziwaczne, niezrozumiałe, niegodne człowieka naszych czasów, ale ja padłam na kolana, gdy znów zobaczyłam Urpianina za ścianą. Wolałam, żeby oddał mi moje dziecko, a zabrał oczy. Byłam chyba wówczas naprawdę w stanie półobłąkania. Urpianina już dawno nie było, a ja leżałam jeszcze na kryształtowej podłodze i miotałam się w rozpaczy. Niespodziewanie dobiegł mych uszu jakiś pisk. Krótki, urywany, powtarzał się raz po raz.

Zerwałam się z podłogi. Na tapczanie leżał Lu. Rzuciłam się ku niemu radośnie, gdy naraz poczułam, jak przerażenie chwyta mnie za gardło. Lu poruszał rączkami i nóżkami dziwnie gwałtownie, niezmiernie szybko. Tak samo szybko poruszał swymi trzema nogami biegnący Urpianin. Skądś wyskoczyła ciemna, futrzana kula. Ro jak pocisk przeleciał przez Lu, dopadł jego brzuszka, zawirował i… nim zdążyłam dosięgnąć go ręką, już był na ziemi. Pies skoczył ku mnie, odbijając się łapkami od podłogi jak piłka. Z usteczek Lu wybiegały nieprzerwanie piski i jazgot.

Pochwyciłam go na ręce. Poruszał całym ciałem tak gwałtownie, jakby chciał wyrwać się z mych objęć. Podałam mu pierś, ale natychmiast uczułam ostry ból. Lu ciągnął ustami pokarm jak maszyna ssąca. Ogarnęła mnie rozpacz. W zachowaniu dziecka było coś niesamowitego. Padłam obok niego na tapczan i zaczęłam płakać. Jak długo to trwało, nie wiem. W pewnej chwili jakbym się ocknęła ze snu. Wokół nic się nie zmieniło, a jednak… Lu leżał obok mnie na tapczanie i kwilił cichutko. Był zupełnie normalny. Podałam mu pierś. Ssał wolno, spokojnie, bez wysiłku.

— A Ro? — zapytał Dean.

— Ro był też normalny. Położył głowę na mych kolanach i lizał rękę.

— Co się stało z Ro? — zapytałam, rozglądając się wokoło. — Dlaczego z tobą nie przyszedł?

— Nie widziałam go już dawno. Nie wiem. Może zdechł… Zestarzał się bardzo. Gdyśmy się znaleźli na Juvencie, miał dwadzieścia sześć lat. A później tyle czasu upłynęło. Urpianie przywracali go do życia chyba z osiem razy. Później zabrali go gdzieś… Lu początkowo bardzo płakał.

Mówiła to spokojnie, a jednak widać było, że zniknięcie wiernego towarzysza zabaw musiała odczuć bardzo boleśnie.

— I więziono cię z Lu przez cały czas w tym pokoju? Zoe pokręciła przecząco głową.

— Mogłam poruszać się swobodnie, gdzie chciałam. Nauczyłam się przekraczać owe ściany. Nawet to nietrudne, trzeba tylko wybierać odpowiednie momenty, gdy pole słabnie. Mogłam spacerować po ogrodach, nawet spływać „ciągiem” na dachy i tarasy budowli mieszkalnych.

— Dlaczego więc wcześniej do nas nie przyszłaś?

— Poruszać się swobodnie, to nie znaczy znać drogę. Miasto Urpian to ogromny labirynt, a raczej gigantyczny ul. To tysiące komórek połączonych ze sobą tylko drogą powietrzną i przede wszystkim falami elektromagnetycznymi. Urpianie chodzą na swych trzech nogach tylko wewnątrz pomieszczeń mieszkalnych czy ogrodów, i to w bardzo ograniczonym zakresie. Chyba traktują ten sposób ruchu raczej jak ćwiczenie fizyczne niż konieczność.

— Korzystają z jakichś środków komunikacyjnych? — spytał Jaro.

— W zasadzie tak. W obrębie miasta przenoszą ich z miejsca na miejsce pewnego rodzaju pola magnetyczne czy antygrawitacyjne, które Lu nazywa „ciągami”. Jeśli chodzi o loty na większe odległości czy podróże międzyplanetarne, niewiele mogę powiedzieć. Widziałam, co prawda, Urpian unoszonych przez coś w rodzaju obłoku pyło- wego, a także przezroczyste latające „szpule” i stożki, ale w dziedzinie komunikacji nic należy szukać analogii z naszą cywilizacją. Urpianie niezmiernie rzadko opuszczają swe siedziby. Można powiedzieć, że niemal całe życie przebywają w swych domach i ogrodach. Najczęściej w dwu-, rzadko w trójosobowych grupach. Nie brak zresztą i samotników. Spotykają się ze sobą telewizyjnie, kierują automatami z własnych mieszkań. Właściwie większą część dnia, jeśli w ogóle to określenie ma sens, przebywają w niewielkich, zamkniętych pomieszczeniach, nie poruszając się prawie wcale. Urpianin taki wygląda zupełnie jak średniowieczny mnich pogrążony w modlitewnej kontemplacji.

— A próbowałaś porozumieć się z nimi?

— To jest właściwie… niemożliwe. Oni nie czynili najmniejszych wysiłków w tym kierunku. Czułam tylko, że stale mnie obserwują. Mowy ludzkiej nie słyszą, gdyż nie mają zmysłu słuchu. Co prawda pewne fakty wskazują, że mogą transponować artykułowane dźwięki, wydawane przez człowieka, na swój język sygnałów radiowych. Nie wiem jednak, w jakim stopniu potrafią nas zrozumieć. Właściwie nigdy nie otrzymałam od nich żadnej odpowiedzi. Choćby w postaci symboli czy znaków. Dopiero gdy Lu zaczął mówić i stał się mądrzejszy, mogłam za jego pośrednictwem rozmawiać z nimi. Jeśli w ogóle można to nazwać rozmową — przekazywanie pewnych próśb czy pytań, na które otrzymujemy odpowiedzi prawie zupełnie niezrozumiałe. W tych warunkach o odnalezieniu drogi do was nie było mowy. Później, gdy Lu był większy, nie chciał opuszczać miasta, więc i ja… Zresztą przyznaję się, że moje życie było wypełnione bez reszty troską o Lu.

— A co wam dawali do jedzenia?

— Odtwarzali nasze pastylki i płyny odżywcze. Potrafią niezmiernie precyzyjnie analizować strukturę każdej materii, a potem odtwarzać ją.

— To jednak wspaniała cywilizacja! — westchnął z podziwem Dean.

— Szu wraca — odezwał się niespodziewanie Lu, zajęty dotąd oglądaniem naszych prymitywnych dzid i łuków.

— Gdzie ty go widzisz? — zapytał Jaro zdziwiony ogromnie, gdyż nic nie wskazywało, żeby Szu miał już teraz się zjawić.

— Ja wiem…

— Ale skąd wiesz?

Lu spojrzał na Jara niepewnie.

— No… wiem. A skąd? — wzruszył ramionami. — To się jakoś czuje… Idę naprzeciw niego — powiedział stanowczo.

— Pójdę z tobą — rzekła Ast.

Po chwili znikli w zaroślach. Lu prowadził pewnie, bez wahania.

— Niewiele się dowiecie od Lu — mówiła Zoe. — Ja też próbowałam wypytywać go, skąd wie to i owo, i nic z tego nie wyszło.

— A sama nigdy nie znajdowałaś się w takim stanie… telepatycznym?

— Nigdy. Raz widziałam was, ale to było na pograniczu snu. Niedawno temu, może z miesiąc lub półtora, według wyczucia fizjologicznego. Niestety, zjawiska astronomiczne przebiegają w tamtym świecie w jakimś ogromnie zwolnionym tempie i trudno mierzyć nimi mniejsze odstępy czasu.

28
{"b":"247839","o":1}