Sei zadrżała, czując fantomowy dotyk gołych, umazanych olejem przewodów i ożywającego pod jej dłońmi pulpitu. Wiatr się wzmógł; tarmosił jej niebieskie włosy i zwiewał je na policzki. Pewnie trwałaby w tej samej, niezmienionej pozie, z rękami znieruchomiałymi na książce, do chwili, gdy słońce osunie się poniżej poziomu blaszanych dachów, gdyby nagle obok niej nie usiadła młoda kobieta w szkolnym mundurku, z długim, luźno splecionym warkoczem. Sei drgnęła i zmarszczyła brwi, ale — jak wymagały tego dobre maniery — nic nie powiedziała.
— Zabawne… — odezwała się młoda uczennica autorytatywnym, zapalczywym tonem miejscowej dziewczyny zagadującej turystkę. Mówiła z typowym dla Kioto akcentem. Spojrzała na Sei ze szczerym zainteresowaniem, jak kot. — To Złoty Pawilon jest tym sławnym, ale mnie zawsze wydawał się po prostu żółty. I brzydki, taki… krzykliwy. Tyle złota, a wygląda po prostu jak żółta farba. Tymczasem Srebrny Pawilon… Nikogo nie interesuje. Nie jest wielką atrakcją turystyczną i w ogóle nie wygląda na srebrny: czarna patyna jest tak gruba, że upodabnia ściany do pokrytego korą dachu. Czy przez to nie wydaje się smutny i zaniedbany? Dla mnie jednak jest rzeczywisty, podczas gdy Złoty… Jest taki agresywny, kiedy uważa się za piękny. Jak stara, arogancka zdzira.
Sei zamrugała ze zdziwienia.
— Jestem Yumiko — powiedziała nieznajoma.
Sei jeszcze bardziej zmarszczyła brwi.
— Nie byłam dotąd w Złotym Pawilonie — powiedziała, przekazując odpowiedź niechętnie jak opłatę za bilet w autobusie.
— Kiedy tam pójdziesz, przekonasz się, o co mi chodzi.
I Yumiko umilkła. Długą chwilę wpatrywała się w Sei, zanim w końcu uśmiechnęła się szeroko, wytarła ręce w kraciastą niebieską spódniczkę i wystawiła język — najdalej jak się dało, aż koniuszkiem prawie dotknęła podbródka.
Sei zamurowało. Oblała się rumieńcem, kiedy zobaczyła je na czerwonym, smaganym wiatrem języku dziewczyny: znamię Kenjiego, jaskrawoniebieska siatka linii, plan miasta.
— Co to jest?! — wykrzyknęła, zrywając się na równe nogi. Czarna książka spadła na ziemię. — Powiedz mi, co to jest?!
Yumiko zamknęła z cichym mlaśnięciem usta. Jej czoło zmarszczyło się jak zmięty papier.
— Nie wiesz?
— Oczywiście, że nie wiem! Skąd mam wiedzieć?
Yumiko wstała i poszła do Sei tak blisko, że mogłyby się pocałować. Jej warkocz do reszty się rozplótł. Wyciągnąwszy ręce, zaczęła po kolei odpinać guziki bluzki Sei, wyłuskując je z obszytych dziurek. Uśmiechnęła się, kiedy Sei próbowała ją odepchnąć.
— Proszę… — mruknęła.
Rozchyliła poły czarnej, szeleszczącej bluzki jak kurtynę w teatrze. Na skórze Sei widniały te same ciemne linie. Przecinały jej mostek, spływały na zaokrąglone piersi. Można by pomyśleć, że jakiś olbrzymi insekt przywarł do jej ciała, żeby wysysać z niego pokarm i rosnąć. Zamiast się cofnąć, Yumiko ujęła twarz Sei jedną wypielęgnowaną dłonią i przeciągnęła się jak kotka.
— Chciałabym tu być nowicjuszką — powiedziała beztrosko. — Chciałabym mieszkać w świątyni, codziennie pić herbatę bambusową i zjadać tylko siedem ziaren ryżu, aż byłabym chudsza od Buddy i dwa razy piękniejsza. Wystawiałabym miseczki z czystą wodą dla świętych kotów, a jesienią zmiatała sitowie i czerwone liście. Zimą czułabym aromat świeżo warzonego sake, a raz w roku, z okazji urodzin cesarza, zjadałabym persymonę. Codziennie rano i wieczorem wycinałabym kwadratowy kawałek materiału z jednego ze swoich kimon i polerowałabym nim ściany, aż patyna opadłaby z nich jak włosy starej kobiety i srebro lśniłoby jak woda. Po roku byłabym naga i czyściłabym ściany własnymi włosami. Wypielęgnowany moim ciałem pawilon wyglądałby jak wydrążony w księżycowym gruncie.
Sei patrzyła na nią szeroko otwartymi oczami.
— Co się ze mną stało? — spytała. — Kim jesteś?
— A co dzieje się z nami wszystkimi? Wszyscy jesteśmy nowicjuszami.
— To nie jest odpowiedź! Skąd wiedziałaś? Podchodzisz do obcej osoby na terenie świątyni… Skąd wiedziałaś, że mam taką plamę na skórze?
— Bo widzisz, to nie jest żadna „plama”. To coś w rodzaju… biletu. A kiedy już kupiłaś bilet, byłaś w cyrku i pojeździłaś czerwoną kolejką, możesz rozpoznać innych, którzy też przez to przeszli. Poruszają się w charakterystyczny sposób. Specyficznie pachną. Ciało ich zdradza, jak akcent w mowie. A znajomy akcent łatwo rozpoznać. I tak właśnie cię rozpoznałam.
Policzki Sei pałały rumieńcem. Spojrzała na trawę, potem na niebo. Nie chciała prosić, zachowywać się jak głupiutka koza w nocnym klubie żebrząca o narkotyki albo jak dziecko dopominające się o cukierka, o którym wie, że dopełni jego życie.
— Jak mogę tam wrócić?
Yumiko spojrzała na nią z ukosa, zaskoczona, tak jakby Sei powinna znać odpowiedź. Jakby pytała, jak policzyć do dziesięciu. „Ależ dziecko, to przecież podstawy! Gdzieś ty się chowała?!”. Przysunęła się do niej bokiem, musnęła wargami ucho Sei i zniżyła głos tak bardzo, że przypominał kaszlnięcie ważki:
— Chodź ze mną. Mam na języku róg Sto Dwudziestej Piątej i Wędrownej. Tam się spotkamy. Pojedziemy metrem na koniec świata.
I wtedy pocałowała Sei. Zmatowiały Srebrny Pawilon rysował się za ich plecami. Wsunęła rękę pod spódnicę Sei i ukradkiem, zapalczywie przycisnęła do niej palce. W pobliżu nie było nikogo, słońce świeciło biało jak szron, a one były takie nagie. Sei rozchyliła nogi, wpuszczając ją do środka, i zamknęła oczy, napawając się ciepłym powietrzem, czerwonymi liśćmi, srebrną świątynią. Nie mogła zaczerpnąć tchu, gdyż zamiast powietrza czuła w ustach rumowo-sasafrasowy smak warg Yumiko i dotyk jej ostrych, drobnych, białych zębów. Poczuła, że się przewraca, przechodzi z bieli w czerń, rozpływa się, przepada bez śladu.
Róg Sto Dwudziestej Piątej i Wędrownej
Tej nocy, kiedy Sei śpi na swojej tatami,śni jej się skrzyżowanie przybrane czarnymi flagami, przypiętymi do sznurka za pomocą perłowych spinaczy do bielizny. Na północnym rogu jest biuro kartografa. We wszystkich zakamarkach kryją się dzbanki z tuszem, na tuzinach stołów rozpościerają się arkusze pergaminu. Gołąb Casimiry siedzi na drążku w fiszbinowej klatce i solennie wyśpiewuje godziny. Imogen i Philomena prowadzą biuro od czasu, gdy poprzedni kartograf zwariował i zaczął jeść taśmę od telegrafu jak makaron. Philomena ze srebrnym kompasem w ręce rysuje mapy z nieomylną, świetlistą precyzją, Imogen zaś iluminuje je przecudnymi miniaturami tańczącymi wśród ulic. Obie noszą dziesiątki naręcznych zegarków.
To drugi — po saloniku płaziej wróżki — przystanek na drodze gości w Palimpseście, zwłaszcza nowych imigrantów, których dwie kartografki są szczególnymi patronkami. Wszyscy potrzebują map — i Philomena im ich dostarcza: plany metra i ulic, mapy historyczne i topograficzne, mapy fałszywe i dokładne co do minuty, a także plany innych, dalekich miast. Spójrz, dla tego zagubionego dziecka sporządziła rozkładaną ulotkę z ilustracjami przedstawiającymi wszystkie atrakcje miasta: fabrykę, kościoły, salon wróżki, Pomnik. Podążaj za tą mapą, dziewczyno, a będziesz bezpieczna!
Codziennie rano Philomena wykłada najnowszą mapę na parapet, jak świeżą zapiekankę. Stygnąca mapa otwiera się, rozkłada, prostuje zagniecenia, rozpościera rogi jak skrzydła i wzbija się do nierównego, chybotliwego lotu, bezszelestnie unosząc się nad miastem. W powietrzu składa się z precyzją origami i przyjmuje właściwy kształt: ma papierowe oczy, atramentowe pióra i szpony z pergaminu.
W długich alejach wypatruje myszy. Taki jest cykl życia fauny Palimpsestu.
Yumiko stoi oparta o framugę drzwi i wyciąga przed siebie ręce jak do ukochanej siostry, której nie miała już nadziei zobaczyć. Zamiast szkolnego mundurka ma na sobie skrawek czerwonego materiału, uczepiony jej talii jak przędza, którą ktoś owinął ją tak ciasno, że utrudnia oddychanie. Pewna siebie, jak miejscowa, zaprasza Sei do środka. Na dźwięk muszelkowatego dzwoneczka Imogen podnosi wzrok znad pergaminów. Ma surową twarz. Czarne włosy opadają jej miękko na szyję, nieco zbyt odważnie odsłoniętą, żeby pokazywać ją publicznie.