— Nie chcemy cię!
To jest twoje królestwo, Amayo Sei? — dziwi się w duchu November. To jest twój ul?
Wchodzi do wagonu białego tłucznia i wiszącego sitowia. Zastaje w nim człowieka-królika, weterana, jak się domyśla, uzbrojonego w potężny młot i zajętego rozgniataniem ryżu w beczce. Próbuje się obok niego przemknąć, ale on zagradza jej drogę zasuszoną łapą.
— Proszę, przepuść mnie. Szukam Amai Sei.
— Wiem, dziecko — odpowiada spokojnie królik.
November dziwi się po raz drugi: weterani nie mówią.
— W takim razie nie zatrzymuj mnie. Jeśli tak bardzo jej pragniecie, pozwólcie mi ją znaleźć. Tylko wtedy dostaniecie ją na zawsze.
— O tym również wiem.
— W takim razie nie rozumiem. — Dotyka jego długiego szarego ucha. Królik spokojnie znosi dotyk jej zranionej dłoni. — Byłeś na wojnie?
— Cóż za interesujące pytanie… Można by powiedzieć, że nie, i można by powiedzieć, że tak. Można by również powiedzieć, że po dziś dzień jestem uwikłany w wojenne potyczki.
— Ale ty mówisz.
— Nie byłem na wojnie, przecież powiedziałem. W tym okresie mochibardzo potrzebowało opieki. Nie mogłem go zostawić.
— To dlaczego masz takie uszy i łapy?
Królik posyła jej smętne, rozgoryczone spojrzenie.
— Bo tego właśnie oczekiwała — wyjaśnia. — Ryżu i królika z tłuczkiem. Chciałem wyglądać jak należy. Dla niej. Dla Amai Sei. Są jeszcze na świecie chirurdzy i ten pociąg kilku złapał, kiedy nie uważali. Tak jak i mnie złapał, porwał z peronu w pewien środowy poranek, gdy kawa była gęsta, a ja nieostrożny. I tak jak złapał królika bojowego, jeszcze osiodłanego, pod koniec wojny, kiedy ten schylił się i w ciemności szukał smakowitych kąsków. Nawet nie zdążyłem uprzedzić szefa, że nie przyjdę do pracy; nie powiedziałem żonie ani synowi, że wyjeżdżam. Byłem cukiernikiem, wiesz? Lubię sobie wyobrażać, że po moim zniknięciu miasto skwaśniało, ale to chyba nieprawda.
— W jakim sensie, cukierniku, nadal toczysz wojnę? Ja nie jestem wojowniczką, nie przyszłam tu walczyć z tobą.
Królik pochyla się i szturcha nosem jej nos. Nosek ma miękki, należycie króliczy.
— Czy ty nadal nie rozumiesz, o co oni walczyli? Kiedyś przejście do Palimpsestu przez most albo tunel nie nastręczało żadnego problemu. Mogłaś wpaść do rzeki. Mogłaś się wykrwawić i przeniknąć przez skórę ziemi. Mogłaś przekopać się z Chin do miasta. Przybyszów jednak było zbyt wielu, stale zmieniały się nazwy ulic, zjawiali się dzicy, pazerni ludzie, zasobni w pieniądze i uzbrojeni w lśniące włócznie, którzy znali takie słowa jak „imperium”. Zostali zabici, ale przy okazji zginęła połowa mieszkańców. To było dawno, przed wiekami. Potem wszystkie wejścia zamknięto. Zamaskowano. Zabarykadowano. I zapanował pokój, który trwał bardzo, bardzo długo. Aż pewnego dnia narodziła się dziewczynka imieniem Casimira. Nie powinna była zostać przy rodzinie, bo była braurionem. Należało nadać jej nowe imię i posłać ją w świat, żeby targowała się z ludwisarzami lub handlarzami sałatą. Zamiast tego dorastała w domu, który pokochał ją tak samo, jak my kochamy Amayę Sei. Kiedy miała trzynaście lat, czuła się taka samotna, że udała się na barykady i zaczęła je drzeć paznokciami. „Tak nie można!” wołała. „Nie możemy zamykać wszystkich drzwi!”. Powstrzymali ją, naturalnie, ale ona jest uparta. Oczyma wyobraźni widziała miasto otwarte, miasto pełne świata, nowych ludzi, którzy by ją pokochali, i nowych słońc na niebie. Władała miliardem istot. Masz pojęcie, do czego jest zdolna samotna, przerażona i przeświadczona o swojej słuszności trzynastolatka? A ona tak bardzo tego pragnęła… Chciała powrotu imigrantów i w końcu — za pomocą traktatu i pióra, pod okiem rekiniego generała — otworzyła jedną, jedyną drogę. A potem czekała dwadzieścia lat, zanim ktoś na nią wkroczył. Wszystko, co zrobiliśmy i co nam zrobiono, wydarzyło się z powodu jednej samotnej dziewczynki. Niektórzy z nas twierdzili, że powinniśmy cieszyć się z łaski, która na nas spłynęła: jedno z nas nie jest już samotne. Wierzyliśmy w to, dopóki nie zjawiła się Amaya Sei.
— Jesteśmy pierwsi? Przez cały ten czas to właśnie my najbardziej się zbliżyliśmy?
Królik uśmiecha się znacząco i wyciera ryżową pastę z tłuczka.
— Casimira chciała mieć wybór, rzecz jasna. Chciała osobiście wybierać swoje triumfy.
November jakoś przełyka te słowa. Jedna jej cząstka pęka z dumy — Została wybrana! Okazała się godna! — ale druga jest wściekła.
— Jeżeli chcecie Sei, możecie ją mieć. Casimira może sobie wybierać do woli, ale nie może opuścić Palimpsestu; nie ma pojęcia, jak żyjemy poza miastem, jak walczymy i cierpimy. Jakich wyborów dokonujemy. Ja już wybrałam. Nie dostaniecie Sei beze mnie.
— Wiem.
— Więc daj mi przejść.
— November Aguilar, pomóż mi ubić ryż na ucztę na jej cześć. Zamachnij się tłuczkiem, to cię przepuszczę. Przyjąłem te uszy i te łapy i teraz spóźniam się z wyrabianiem słodyczy. Wszystko z miłości do niej.
November bardzo uroczyście kiwa głową i wchodzi do beczki. Bierze zamach znad głowy i z impetem opuszcza tłuczek w kleistą białą masę. Jest ciężki, tak ciężki, że z trudem go podnosi, ale uderza raz za razem, aż mięśnie zaczynają ją palić, łzy płyną jej po twarzy i osuwa się do tyłu w łapy królika z księżyca, który wylizuje ją do czysta i śpiewa jej ludowe przyśpiewki świetlików zamieszkujących Morze Spokoju.
* * *
W obszernym, pustym pokoju wyłożonym matami z trawy siedzi kobieta o niebieskich włosach. Jest ubrana w długie kimono, spod którego wychynęła jej lśniąca nagość. Na twarzy ma podłużną czerwoną maskę.
— Amaya Sei?
— Zgadza się. — Jej głos jest przytłumiony, jakby była lekko wstawiona.
— Jestem November.
— Wiem. Pociąg uprzedził mnie, że przyjdziesz.
— Co ci się stało?
— Przede wszystkim wypiłam morze wina ryżowego, żeby nic mi się nie śniło, ale to nie podziałało. A poza tym… boję się.
— Czego?
— Tego, co jest w następnym wagonie. Chyba wiem, co to będzie. Tak myślę. Czytałam książkę, w której opisano moją przyszłość, ale i tak się boję. W dodatku jestem zmęczona. To trudne… sypiać z tyloma ludźmi. Jakbyś zabierała pasażerów. Stajesz się cięższa. I odsłonięta. No i jeszcze to dziecko… — Sei z roztargnieniem dotyka brzucha.
— Co jest w tamtym wagonie?
Sei odchrząkuje i recytuje spod maski, jak aktorka w tragedii: — „Kiedy nowemu maszyniście przydziela się pierwszy pociąg, wprowadza się go do lokomotywy w lodowatą zimową noc, kiedy pociąg stoi i nikt nie kręci się po pustych wagonach. W ciasnej kabinie zbierają się wszyscy starsi maszyniści. Każą młodemu kandydatowi położyć ręce na pulpicie sterowniczym, smarują mu je lepkim olejem silnikowym, a następnie wyrywają kilka przewodów z pulpitu i obwiązują mu nimi palce. Wtedy zdradzają tajemne imię pociągu, którego maszyniście nikomu nie wolno powtórzyć. Nacinają mu również środkowy palec lewej dłoni i mieszają jego krew z olejem, który następnie wraca do obiegu w silniku. W ten sposób pociąg staje się wybranką maszynisty”.
— Ach, tak… Rozumiem.
— Czuję, że ten pociąg jest nowy i samotny, jest jak… dziecko. Przypuszczam, że rodzice porzucili go, gdy ich drogi się rozeszły, i on od tamtej pory… szuka mnie. Nie dokładnie mnie, ale kogoś takiego jak ja. Matki. Maszynisty. To trwa już bardzo długo.
— Sei, muszę ci powiedzieć coś bardzo ważnego.
— Nie wiem, czy zmieszczę dość mężczyzn w swoim ciele i dość kobiet w swoich ustach, żeby wiecznie podróżować tym pociągiem. Trzeba ich tak wielu… Łono już mnie boli, a poza tym obawiam się, że… przestanę być sobą, kiedy stanę się maszynistą. Boję się, że zapomnę, jak mam na imię, a moje ciało rozpęknie się, wypłynie na tory i zmieni w metal, w drut. To znaczy, że i moje dziecko będzie się składać z metalu, drutu i plastiku i nigdy nie będzie miało ani własnego imienia, ani oczu, które mogłoby otworzyć.