Jego żona, Lucia, nie słyszała pomruków drapieżnych kotów w ciemnościach. Miała mocny sen; zielona koszula nocna ledwo, ledwo unosiła się i opadała w oddechu. Jej ciało przywodziło na myśl mały pagórek na łóżku, stały element domowego krajobrazu, do tego stopnia zespolony z jego glebą, że Ludovico spodziewał się czasem, że kwiat zakwitnie na jej ramionach albo wciśnie im łodyżkę między usta przy porannym pocałunku — równie zwyczajnym i niezbędnym jak filiżanka kawy. Uważał się za człowieka skłonnego do głębokiej zadumy i takie myśli utwierdzały go w tym przekonaniu. Kwiaty, które bez światła rozkwitały w jego głowie, były liczne i blade.
Lucia nie była katoliczką, lecz raczej hybrydą ateistki i humanistki. Z tego powodu dawniej Ludovico traktował ją z rezerwą — kiedy jako przykładny młody rzymianin z jednakową beztroską i czcią odwiedzał Bazylikę Świętego Piotra i Forum Trajana. Ona zaś pogardliwie wypowiadała się o medaliku ze świętym Izydorem, który zawsze wiernie nosił na piersi. „Jakim trzeba być człowiekiem, żeby oddawać cześć świętemu, o którym nikt nie pamięta?” — mawiała. „Przecież on nawet nie był Włochem!”. On zaś, mimo że ją kochał, nie umiał jej wyjaśnić, że święty Izydor, chociaż oficjalnie nijak nie był patronem przedstawicieli jego profesji, wydawał mu się najwłaściwszym świętym od ksiąg — otoczony aureolą trzmieli, których analizie socjologicznej poświęcił bite dwie kolumny w Etymologiae,pierwszej w dziejach encyklopedii, obszernym kompendium wiedzy średniowiecznej, w którego kartach zawierał się cały świat.
Kiedy Lucia popadała w taki przekorny nastrój, Ludo po prostu całował to miejsce na jej skroni, gdzie miękkie czarne włosy wtapiały się w skórę, i cytował jej przemyślenia Izydora o sprzecznościach natury chimery. Tym właśnie była Lucia — jego chimerą, jego złożonym potworem, jego ryczącą, kąsającą i całującą bestią.
A jakie skomplikowane i prześliczne rysunki kreśliła na marginesach ksiąg! Jakimż byłby introligatorem, gdyby nie ona, jej nieskończona zmienność i obsesyjna znajomość wszystkich sekretów atramentu? Nie słyszała zaklętych w książkach tygrysów, ale umiała wyczuć woń indyjskiego drewna i grozę mątwy w miseczkach pełnych czerni, fioletu i brązu, równie intensywnych jak farby olejne. Rozumieli się bez słów, gdy Ludovico przycinał stronice, oklejał okładki miedzianej barwy jedwabiem i układał czcionki w wiekowej prasie drukarskiej, która niczym stary, hardy bazyliszek stała w kącie w kuchni (musieli przenieść piec, żeby zrobić jej miejsce), pożerała papier i wydalała książki. Ludovico ją kochał, Lucia zaś, oparłszy ręce na biodrach, pozostawała głucha na jej jęki i protesty, aż ta, zawstydzona, godziła się służyć im wiernie przez kolejny rok.
Byli szczęśliwi — szczęściem tego rodzaju, jakie rodzi się z wygodnego bałaganu butelek po sauvignoni kubków po kawie w zlewie, tanich kryminałów z rozpękniętymi grzbietami na nocnej szafce, szlafroków przerzuconych przez oparcia wysokich, tapicerowanych brokatem foteli, okiennic otwartych na oścież na całą noc i przedpokoju, który nie może się doczekać malowania.
W drugą zimę po ślubie, kiedy Ludo pojechał w odwiedziny do mieszkających w Umbrii braci i zostawił Lucię samą, opętał ją irytujący, wężoogoniasty duch chimery, który do tej pory siedział niechętnie spętany w jej wnętrzu. Spaliła wszystkie meble w przedpokoju (stolik pod telefon i cztery japońskie lampy z papierowymi kloszami), nagromadzone przez rok nieprzeczytane listy i ukochany fotel do czytania Ludovica. Bez snu, bez jedzenia, pracując dniem i nocą, pokryła powierzchnię żółtawych ścian kompletnym tekstem Etymologiae,spisanym drobnym, zwichrowanym pismem, którego nigdy przedtem — i nigdy potem — nie użyła. Kiedy wrócił Ludovico, leżała skulona na podłodze jak zgoniony lis i spała, otoczona słowami świętego Izydora.
Na ten widok Ludo padł przy niej na kolana i zapłakał. Od tamtej pory przestał bywać w bazylice. Zamiast tego sam odprawiał milczące msze w pustym, jasno oświetlonym przedpokoju, całując słowa Hiszpana jak paciorki różańca. Wybaczył Lucii fotel, rzecz jasna, a ona wybaczyła mu świętego, kiedy własnym cierpieniem potwierdziła jego świętość.
I tak sobie żyli — dwie nieustępliwe, milczące bestie, rozkochane w sobie nawzajem. Zamiast kwiatów, które zachwyciłyby inną kobietę, przynosił jej znalezione na ulicach odłamki marmuru, a ona przyciskała je do policzka, nagrzewając do temperatury ciała, sama zaś znosiła mu najdziwniejsze cudzoziemskie kleje, niczym czarodziejskie maści — i doskonale się rozumieli. Dopóki nie zasiadł do oprawiania książki wydrukowanej na florenckiej prasie do drukowania miniatur.
Była dziełem pewnego japońskiego dżentelmena i zawierała mnóstwo dziwacznych, odrażających ilustracji, sporządzonych, jak się domyślał, przez samego autora; nie pochwalał takich praktyk, lecz introligatorstwo jest rzemiosłem luksusowym i nie mógł przebierać w ofertach. Wszędzie w domu walały się papiery, jedwabie i deski — poza uświęconym przedpokojem, który pozostał pusty jak kredens w domu biedaka.
Lucia, nie mając zajęcia przy najnowszym zamówieniu, spędzała wesoło czas w mieście, przez co rzadko się widywali. Kiedy rankiem cicho wymykała się za drzwi, oczami wyobraźni widział znikającą za nimi złotą łapę i szmaragdowy ogon zamiast smukłych czarnych pantofelków i szeleszczącej kremowej sukienki. Uśmiechał się wtedy, a w jego rzednących blond włosach migotało słońce wielu dni.
Nie zauważył go więc, dopóki któregoś dnia nie zajęła się konserwacją prasy drukarskiej, z plamą atramentu na policzku do złudzenia przypominającą zabłąkane krucze pióro. Stała odwrócona tyłem do niego, tak że widział zgięcia jej kolan. W pierwszej chwili po prostu prześliznął się po nim wzrokiem; była przecież cała pochlapana atramentem, tworzącym na jej ciele przypadkowe, skomplikowane wzory, typowe dla każdego nowicjusza zgłębiającego sekrety prasy drukarskiej. To coś jednak przyciągnęło jego wzrok ponownie: pulsujący splot cienkich, sinych linii, jak niepospolicie rozgałęziony krwiak, tajemne znamię. Niczym stara mapa, rysunek był otoczony symbolizującymi wiatr cherubinami dmuchającymi na łydkę Lucii, u dołu zaś wił się wąż, kreśląc południowy skraj planu — był to bowiem plan miasta, nieregularny, zdeformowany ułożeniem na skórze, ale z wyraźnie widocznymi ulicami, skrzyżowaniami i pomnikami opisanymi tym samym drobnym charakterem pisma, który pokrywał ściany korytarza. Ludovico nie potrafił odczytać nazw, był jednak pewien, że są po łacinie — w ulubionym języku Lucii, klarownym i (o czym doskonale wiedział) jedynym właściwym do opisywania map.
— Co ci się stało w nogę? — zapytał łagodnym tonem.
Lucia spojrzała przez ramię i lekko się odchyliła, prostując nogę w tył jak Dafne wtapiająca się w drzewo.
— Ach, to… — Westchnęła. — Nie wiem. Ale byłam już z tym u lekarza i nie ma się czym przejmować. Nic mi nie będzie. To brzydkie, ale… niezłośliwe, tak to się chyba mówi. — Odstawiła talerz, podeszła do Ludovica i czule pocałowała go w skroń. — Może książki mnie polubiły i odważają się na pierwsze pocałunki?
— Nigdy nie wydrukowałem takiej książki.
— Cóż, nie powiem ci, co to jest, bo sama tego nie wiem. Udaj, że twoja dzika żona-chimera zrobiła sobie tatuaż, i staraj się o nim nie myśleć.
On jednak nie mógł zapomnieć. Książka Japończyka stała się równie nieciekawa jak woda wylana przez okno. Zamiast tego rysował wzór spod kolana żony na marginesach książek w korekcie, pstrząc wiatrami i wężami schludne wiersze o prawdziwej naturze pociągów i ich maszynistów. Kiedy wieczorem Lucia zaczęła się szykować do wyjścia, ubłagał ją, żeby została, odsłoniła przed nim zgięcie kolana i pozwoliła mu dotknąć plamy, znamienia, mapy.
Zgodziła się i położyła na brzuchu, żeby mógł ją obejrzeć jak wymagający pilnej konserwacji rękopis. Wtuliła twarz w poduszkę, a on przytknął usta do jej skóry, smakując szorstkie, słone ulice, naniesione tam przez tajemniczą prasę, która wytropiła i napadła Lucię po ciemku. Zamknął oczy; przesunął drżącymi rzęsami po drogach i zaułkach. Jego język był jak prasa drukarska, odciskająca na skórze wzór pożądania. Lucia próbowała odwrócić się na plecy, ale powstrzymał ją; nie zniósłby zniknięcia mapy. Całując jej uda, wsunął ręce pod brzuch Lucii i wyszeptał jej imię z gorliwością katolika-odstępcy. Przycisnął policzek do boku jej szyi, która zawsze wydawała mu się nieco zbyt długa jak na właściwe ludzkie proporcje. Jedną ręką odgarnął na bok jej włosy i wszedł w nią. Zamknęła oczy, cicha i miękka jak stronice książki. Pchnął mocno, chcąc ją zmusić do krzyku, a nawet skrzywdzić, byle tylko wypowiedziała jego imię, jęknęła, cokolwiek. Ona jednak milczała, a on nie umiał jej zmusić do tego, by wydała z siebie jakiś dźwięk.