Położył się na nich, czując pod spodem miękką, zwiotczałą kanapę, która nie pachniała już Lucią, morzem ani tamtym latem na plaży, kiedy Lucia ubierała się wyłącznie w żółcienie i jeszcze nie marszczyła brwi w jego obecności. Przyłożył twarz do kartek i wciągnął w płuca odwodnioną woń dawno zaschniętego atramentu; przesiewał je z cierpliwością archeologa, szukając nieobecnego ciężaru kolan żony odciskających zagłębienia w obiciu.
Kiedy podobny do guzika w sukience księżyc ześliznął się z nieba, Ludo już spał, skulony w objęciach książkowego potwora, z twarzą wtuloną w rysunek wagonu restauracyjnego.
* * *
— Widzieliście ją?
To jedno zdanie — sam jego kształt, leżący mu w ustach jak stara, spłaszczona figa — wyczerpało jego siły. Odbijał je na języku jak pod prasą drukarską, raz za razem, produkując kolejne egzemplarze dla wszystkich tych, z którymi się spotykał, dla przyjaciół: szylkretowe okulary, buty z klamerkami, aktówki z tłoczonym mottem, postukiwanie piórem o zęby, wydymanie oszronionych ust, drapanie się w nasadę nosa, chianti w pękatych kieliszkach w dziesiątkach kafejek, w których nie jadł podawanych mu ciastek i nie pił kawy. Nie nadawali się z Lucią na przyjaciół innych ludzi; żyli jak para żółwi, jedno wtulone w profil skorupy drugiego. Rzadko spotykali się z tymi, których znali przed stworzeniem swojego ukrytego za murem prywatnego świata, ich nietykalnej ciszy.
Kobieta, która w tej chwili siedziała naprzeciwko niego, zajmowała dość odległe miejsce na liście uniwersyteckich znajomych Lucii. Był prawie pewien, że miała na imię (i zapewne nadal ma) Nerezza… Albo jakoś podobnie, równie sztywno i poważnie. Lucia kolekcjonowała takie poważne, barokowe istoty ludzkie niczym opiekunka jakiegoś groteskowego ogrodu zoologicznego. Nerezza miała małe, wąskie oczy o cętkowanych źrenicach. Nawet kiedy się śmiała, sprawiała wrażenie rozzłoszczonej.
— Dlaczego zakładasz, że od ciebie odeszła? Może miała wypadek? Powinieneś zadzwonić na policję.
Odmierzone słowa wydobywały się z jej ust jak zaprasowany rękaw koszuli spod żelazka.
Lwy nawet przez sen zachowują czujność, pomyślał Ludo.
— Bo ją znam! Chciała odejść! Zawsze była… zdeterminowana.
Nerezza się roześmiała. Jej śmiech brzmiał jak kaszel.
— To prawda. Zabawne… Rozmawiamy o niej w taki sposób, jakby już nie żyła. No cóż, mogłabym powiedzieć, że ją widziałam, ale chyba niewiele by ci to dało.
Ludo czekał, usiłując nie tracić cierpliwości. Chciał zobaczyć, co Lucia pokochała w Nerezzy, żeby choć w ten sposób móc dotknąć żony. Oparte na kolanach dłonie przepacały mu materiał spodni. Jakież to obrzydliwe, takie wiecznie cieknące ciało.
Nerezza zmarszczyła brwi.
— Powiedz mi, Ludovico… — Zaciągnęła się głęboko cygaretką. — Miewasz ostatnio sny? Koszmarne, albo zwariowane, jakbyś był w szpitalu, skąd nie chcą cię wypuścić, ale zarazem nie pozwalają ci się zobaczyć z rodziną?
— Naturalnie. Żona ode mnie odeszła! Jeśli w ogóle uda mi się zasnąć, dręczą mnie koszmary.
— Nie o to mi chodziło. Masz w tych snach wysypkę? Jak pokrzywka, tylko że nie swędzi. Czarna. Jak tatuaż.
— Tak… tak, na plecach. Nie przejąłem się nią. Lucia miała ją pod kolanem, ale mówiła, że to nic poważnego. Chociaż to chyba zaraźliwe.
Nerezza przewróciła oczami i zgasiła cygaretkę. Ludovico nienawidził tego nałogu. Próbował kiedyś tłumaczyć Lucii, że palenie zaburza równowagę humorów, chciał ją ostrzec, że gorący i suchy dym wypali jej delikatne apparatiflegmatyczne i będzie ziała ogniem. Wcale nie żartował. Kiedy pocałowała go z ustami pełnymi dymu, jego poparzone płuca zadrżały od żaru.
Nerezza podwinęła rękaw fioletowej sukienki. Jej przedramię pokrywały czarne linie. Linie Lucii. Jego linie. Jak ona śmie? Jak śmie nosić na ciele ostatnią rzecz, którą przekazała mu żona? Na krańcach ulic nie unosiły się jednak skrzydlate serafiny, a pośrodku plątaniny krętych alej znajdował się owalny tor wyścigowy, jak widziany z niewiarygodnie wielkiej odległości hipodrom. Na ciele Nerezzy znamię wyglądało makabrycznie: nagie, fioletowe, jakby wydarte chropowatym szkłem w jej skórze — w jego skórze, w skórze Lucii, tak jakby Nerezza podkradła im ich sekretną chorobę, potajemny mozół.
— Posłuchaj… — powiedziała półgłosem, kładąc rękę na stole między nimi jak talerz z jedzeniem. Jak mięso. — Mogłabym powiedzieć, że widziałam Lucię. Mogłabym również powiedzieć, że wiem, gdzie teraz jest i że jest bezpieczna, nic jej nie grozi. Mogłabym nawet powiedzieć, że nie dalej jak przed trzema dniami dotykałam jej twarzy i że podawałyśmy sobie mężczyzn z rąk do rąk jak butelkę whisky. Byłaby to prawda, lecz zarazem byłyby to kłamstwa, ponieważ nie widziałam Lucii na jawie i nie wiem, gdzie jest w tej chwili, kiedy o niej rozmawiamy, tu, w tej kawiarni, nad kawą i śmietankowo-karmelowym deserem. Sam musisz zdecydować, jak potraktujesz moje słowa.
Ludo zamknął oczy. Mówiła jak Lucia, marzycielsko, złowieszczo, słowami brzemiennymi w znaczenia, które czasem wydawały mu się udawane. Słońce przytknęło palce do jego twarzy, aż zapłonął.
— Przyjmę je, Nerezzo. Powiedz mi, gdzie ją znajdę, żebym mógł ją sprowadzić do domu.
— Biedny Ludovico… Lucia nie wróci do domu. Już nigdy. Nie chce wracać. Wydaje mi się… Upłynęło sporo czasu, odkąd mogłam powiedzieć, że dobrze was znam, ale chyba najlepiej będzie, jeśli sobie wmówisz, że ona nie żyje, uwierzysz w to i zostaniesz wdowcem.
Nerezza uśmiechnęła się przelotnie. Uśmiech był zachęcający, nawet odrobinę matczyny, ale nie wyglądała z nim najlepiej. „Idź się bawić, chłopczyku”, mówił. „My jesteśmy bardzo zajęci. Bycie dorosłym to ciężka praca”.
Ludo się skrzywił.
— Gdyby na świecie było dość kiru, żeby wystarczyło go na żałobę po niej, może rzeczywiście mógłbym tak zrobić. Ale jestem, kim jestem, ona jest tym, kim jest, i żadne z nas nie jest martwe.
Wzięła go ostrożnie za rękę, gestem smukłonogiej amazonki przymierzającej się do okiełznania dzikiej bestii; aż się zdziwił, że nie ma dla niego kostki cukru. Jeżeli Lucia była chimerą, która przenosiła swoje olbrzymie lwie ciało z kanapy na podłogę i dalej do łóżka, to Nerezzę należałoby porównać do węgorza, ciemnego, kłapiącego paszczą, śliskiego w dotyku i przez to niemożliwego do utrzymania w dłoni. Przypomniał sobie, co napisano o węgorzu w Etymologiae:„powstaje z mułu i je ziemię; muł Gangesu rodzi węgorze-olbrzymy, czarne, ślepe jak podziemne robale, gigantyczne, święte”. Może to o Nerezzie i jej niezbadanym plemieniu pisał Izydor, o tym, jak woda perli im się na piersi, gdy wynurzają się z rzeki o barwie popiołu.
Bez uprzedzenia złapał ją za rękę, ale wyrwała mu się zwinnym, wyćwiczonym ruchem.
* * *
Miała mieszkanie niedaleko kawiarni, ale nie wpadli tam, potykając się o własne nogi, jak targani żądzą kochankowie. Weszli przez próg powoli, bez emocji, trzymając się za ręce. Blade popołudniowe światło sączyło się do środka przez cztery długie okna.
Pokoje w jej mieszkaniu były równie surowe jak zarysy jej kości. Miała w nim czarny szezlong i gablotkę. Nalała do kieliszka żółtego, żywicznego wina, które mu nie smakowało. Poczuł, jak jego kobieta-węgorz — ale przecież ona wcale nie należy do niego! — oplata go i wysysa z niego siłę. Usiadła mu na kolanach; była cięższa, niż się spodziewał, jakby miała kości z żelaza. Odgarnęła spódnicę sukni — kosztowną, grubą jak okładka książki. Jej nogi były jak stronice.
— Jestem drogą do niej — powiedziała.
Spojrzenie jej czarnych oczu było przeszywające i nieodparte. Ludo wszedł na tę drogę z wiarą mnicha. Otworzył usta jak wilk paszczę i wczepił się jej w szyję, jakby chciał rozerwać ją i znaleźć ukrywającą się w środku, czekającą na niego Lucię. Objęła go nogami, śliskimi, zaciskającymi się cęgami, które nie zamierzały go wypuścić; objęła go tak ciasno, że wbijał knykcie w jej uda, mocując się z paskiem od spodni. Pocałował ją jeszcze raz, głęboko, z narastającym poczuciem straty… Lucii by się to nie spodobało. Albo by jej to nie obchodziło. Co by wolał? Brutalnie rozorał jej plecy paznokciami wolnej ręki; miał nadzieję, że te ślady będą równie ciemne i okrutne jak mapy szpecące ich ciała, jak ta mapa, którą nosiła na sobie, choć nie miała do tego prawa.