Литмир - Электронная Библиотека
A
A

ZBIERACZE POMIDORÓW POTRZEBNI W BAKHRSFIHLD

Zawsze sądziłem, że kombajny odebrały robotę zbieraczom pomidorów. A jednak nadal ich potrzebowano. Widocznie ludzie byli tańsi niż maszyny, które w dodatku potrafiły się zepsuć. No właśnie…

Ponownie rozejrzałem się po poczekalni. Nie było w niej Azjatów, Żydów i niemal w ogóle nie było czarnych. Prawie sami biedni biali i Latynosi. Jeden czy dwóch obecnych tu Murzynów zdążyło już upić się winem.

Któryś z urzędników wstał właśnie zza biurka. Wyglądał na potężnego mężczyznę, z brzuchem piwosza. Najbardziej rzucała się w oczy jego żółta koszula w czarne pionowe pasy. Była przesadnie wykrochmalona, a jej właściciel nosił gumowe opaski podtrzymujące rękawy, zupełnie jak na fotografiach z początku wieku. Podszedł do żółtego przepierzenia i otworzył oszklone okienko.

– Chętni do Bakersfield! Ciężarówka czeka na zapleczu!

Zatrzasnął okienko, zamknął je na skobelek, usiadł za biurkiem i zapalił papierosa.

Początkowo nikt się nie poruszył. Dopiero po chwili siedzący mężczyźni zaczęli podnosić się z ławek, przeciągać, rozprostowywali kości. Twarze mieli obojętne i jakby nieobecne. Ci, którzy czekali na stojąco, rzucali niedopałki na podłogę i starannie rozdeptywali je podeszwami. Wreszcie zaczął się ogólny exodus: wszyscy, jeden za drugim, zaczęli wychodzić bocznymi drzwiami na ogrodzone podwórko.

Wstawało słońce. Dopiero teraz mogliśmy się sobie przyjrzeć. Na widok znajomych twarzy kilku mężczyzn wyszczerzyło zęby w uśmiechu.

Staliśmy w kolejce, torując sobie łokciami drogę do ciężarówki, podczas gdy słońce wznosiło się coraz wyżej. Czas, by wyruszyć w drogę. Ludzie gramolili się na platformę ciężarówki z demobilu, do wysokiej budy zadaszonej porwaną plandeką. Każdy torował sobie drogę, ordynarnie się przepychając, próbując co najwyżej zachować pozory grzeczności. W pewnym momencie dosyć miałem tej łokciowej roboty i odstąpiłem na bok.

Pojemność ciężarówki była naprawdę imponująca. Stojący z boku wielki meksykański nadzorca gestami ręki naganiał ich do środka.

– Dobra! Dobra! Włazić! Włazić!

Ludzie przesuwali się wolno do przodu, jakby mieli za chwilę wejść do paszczy wieloryba.

Z boku przez podartą plandekę widziałem twarze tych, którzy byli już w środku. Rozmawiali półgłosem, uśmiechali się do siebie. Nie lubiłem ich, a jednocześnie czułem się samotny. Zdecydowałem, że dam sobie radę z tymi pomidorami. Postanowiłem jechać. Miałem już wsiadać, gdy z tyłu wpadła na mnie jakaś gruba Meksykanka. Wyglądała na nieźle narwaną. Ująłem ją pod boki i usiłowałem podsadzić. Była potwornie ciężka. Nie bardzo sobie z tym radziłem. Wreszcie moja ręka znalazła jakieś oparcie, chyba w najgłębszym zakamarku jej krocza. Podsadziłem ją w końcu, po czym sam wyciągnąłem rękę, aby złapać się czegoś i wskoczyć jako ostatni na platformę. I wtedy ten Meksykanin, nadzorca, przydepnął mi stopą dłoń i powiedział:

– Nie jedziesz. Mamy już komplet.

Silnik ciężarówki zaskoczył, zacharkotał i po chwili zgasł. Kierowca ponownie uruchomił starter. Tym razem zapalił. Odjechali.

87

Workmen For Industry, jeszcze inny pośredniak, mieścił się na samym skraju dzielnicy wykolejeńców. Menele byli tu młodsi, nieco lepiej ubrani, ale równie apatyczni jak ci, którzy szukali pracy u farmerów. Siedzieli na okiennych parapetach, skuleni, przygarbieni, grzejąc się w słońcu i popijając kawę. Była bez cukru i śmietanki, ale za to bezpłatna, fundowana przez pośredniak. Od części biurowej nie oddzielała nas tu żadna druciana przegroda, telefony odzywały się częściej, a urzędnicy byli znacznie bardziej wyluzowani niż w Farm Labor.

Podszedłem do pulpitu, dostałem kartę i pióro przyczepione łańcuszkiem do blatu.

– Proszę to wypełnić – powiedział urzędnik, młodziutki Meksykanin o sympatycznej twarzy, który profesjonalnym stylem bycia starał się maskować serdeczność.

Zacząłem wypełniać formularz. W rubryce „Adres i numer telefonu” wpisałem: „nie posiadam”. W rubryce „Wykształcenie i kwalifikacje zawodowe” wpisałem: „dwa lata Koledżu Miejskiego L.A., Wydział Dziennikarstwa i Sztuk Pięknych”.

Po chwili zwróciłem się do urzędnika:

– Źle coś wypełniłem. Czy mógłbym dostać jeszcze jeden druczek?

Wręczył mi następny formularz. Tym razem wpisałem; „Ukończona szkoła średnia. Ekspedient, magazynier, pracownik fizyczny. Piszę trochę na maszynie”.

Oddałem mu wypełnioną kartę.

– Świetnie – powiedział. – Proszę teraz usiąść i poczekać. Zobaczymy, może coś się znajdzie.

Znalazłem wolne miejsce na parapecie i usiadłem. Obok mnie siedział stary Murzyn. Zaintrygowała mnie jego twarz. Na twarzach większości z nas malował się typowy dla klientów takich miejsc wyraz rezygnacji; on natomiast miał taką minę, jakby z trudem powstrzymywał się od tego, by nie śmiać się z siebie i wszystkich tu obecnych.

Zauważył, że zerkam na niego. Błysnął zębami w uśmiechu.

– Facet, co prowadzi ten pośredniak, to duży cwaniak. Wylali go z Farm Labor, wkurwił się, przyszedł tu i założył ten interes. Dorywcze roboty to jego specjalność. Jakiś gość potrzebuje rozładować wagon, szybko i tanio, dzwoni tu…

– Taak. Słyszałem o tym.

– …gość potrzebuje rozładować wagon, szybko i tanio, dzwoni tu, a facet, co prowadzi ten pośredniak, kasuje 50%. Ale i tak nie narzekamy. Trza brać, co dają.

– Mnie tam wszystko jedno. Mam to w dupie.

– Wyglądasz na przegranego. Co ci się stało?

– Straciłem kobietę.

– Nie martw się. Będziesz miał inne. I też je stracisz.

– Gdzie one odchodzą?

– Spróbuj lepiej tego.

W torbie miał butelkę. Pociągnąłem z niej łyk. Najtańszy portwajn.

– Dzięki.

– Nie ma kobit u nas na dzielnicy…

Ponownie podał mi flaszkę.

– Uważaj, żeby nie zobaczył, że pijemy. Okropnie go to pieni.

Gdy tak siedzieliśmy, popijając wino, wywołano kilku mężczyzn, którzy wyszli zaraz do jakiejś roboty. Poprawiło nam to nastrój. Przynajmniej był jakiś ruch w interesie.

Ja i mój czarny przyjaciel czekaliśmy dalej. Butelka wędrowała w tę i z powrotem. W końcu ją opróżniliśmy.

– Jest tu gdzieś blisko monopolowy? – spytałem.

Uzyskałem potrzebne informacjo i wyszedłem. Tak się jakoś dziwnie składało, że w dzielnicy nędzy w Los Angeles w ciągu dnia zawsze było gorąco. Stale widywało się tam starych włóczęgów odzianych w grube jesionki mimo upału. Ale gdy zapadała noc i schronisko było przepełnione, te jesionki bardzo się przydawały.

Gdy wróciłem z monopolowego, mój przyjaciel nadal tam czekał.

Usiadłem obok niego, odkorkowałem flaszkę i podałem mu ją razem z torebką.

– Trzymaj ją nisko – ostrzegł mnie.

Przyjemnie było siedzieć tak i pić wino.

Zebrało się wokół nas kilka komarów. Krążyły na wysokości naszych oczu.

– Ciągnie je do wina – zauważył mój towarzysz.

– Skurwysyny są znałogowane.

– Wiedzą, co dobre.

– Piją, żeby zapomnieć o swoich kobietach.

– E tam! Piją i tyle.

Machnąłem ręką i złapałem jednego z tych amatorów wina. Gdy rozwarłem garść, zobaczyłem na dłoni czarną plamkę i resztkę maleńkich skrzydełek. Dziwny był to widok. Nic z niego nie zostało. Zero.

– Uważaj! Leci do nas!

Był to ten sympatyczny młody człowiek, który zarządzał pośredniakiem. Rzucił się na nas z furią.

– Ożeż pijaczki w mordę jebane! Już was tu nie ma! Wypierdalać stąd, bo zaraz zadzwonię po gliny!

Popędził nas obu do drzwi, klnąc i popychając. Właściwie czułem się winny i nie byłem na niego zły. Nawet gdy nas popychał, wiedziałem, że udaje tylko złość i tak naprawdę nie przejmuje się tym, co zrobiliśmy. Na prawym ręku miał duży sygnet.

Widocznie nie wyszliśmy dostatecznie szybko, bo zdążyłem od niego oberwać tym sygnetem. Trafił mnie tuż nad lewym okiem. Najpierw poczułem, że cieknie mi krew, a potem że oko zaczyna być podpuchnięte.

39
{"b":"122976","o":1}