– Na klasie to ja się akurat nie znam. Ale rzeczywiście bywałem tu i tam.
– Przejdźmy do tamtego pokoju. Chcę ci zagrać kilka fragmentów z mojej opery.
– Świetnie.
Otworzyliśmy następną flaszkę, zabraliśmy ze sobą parę piw i przeszliśmy do sąsiedniego pokoju.
– Wilbur, chcesz, żebym ci ugotowała jakąś zupkę? – spytała Grace.
– Jak można jeść zupkę, grając na organach? – odparł.
Wszyscy wybuchnęliśmy śmiechem. Fajny był ten Wilbur, wszyscy go tu lubili.
– Jak się schla, zaczyna rozrzucać pieniądze po podłodze – szepnęła mi na ucho Laura. – Wyzywa nas od ostatnich i ciska w nas moniakami. Mówi, że tyle jesteśmy warte. Potrafi być bardzo wredny.
Wilbur wstał i poszedł do swojej sypialni. Gdy wrócił po chwili, na głowie miał żeglarską czapeczkę – taką jaką noszą kapitanowie jachtów. Zasiadł przy klawiaturze i zaczął swą jedyną ręką i niewładnymi palcami grać na organach. Bardzo głośny był ten jego instrument. Siedzieliśmy, popijając i słuchając jego gry. Kiedy skończył, nagrodziłem go oklaskami.
Wilbur obrócił się na stołku w moją stronę.
– Wiesz, parę dni temu były u mnie dziewczyny, zrobiło się późno i nagle słychać krzyk: „NALOT!” Żebyś widział, jak one wiały: jedna goła, druga w samych majtkach, trzecia w biustonoszu. Wszystkie poleciały schować się do garażu. Ale jaja! Siedziałem na piętrze, a one pojedynczo, jedna po drugiej, z powrotem się tu przemykały. Z garażu! Naprawdę było to zabawne.
– Kto je nastraszył policją? – spytałem.
– A jak myślisz, kto? Ja.
Wstał, przeszedł do sypialni i zaczął się rozbierać. Przez otwarte drzwi widać było, jak siedzi na skraju łóżka, w gatkach i podkoszulku. Laura weszła do jego pokoju, przysiadła obok niego na łóżku i go pocałowała. Zaraz potem wyszła, przepuszczając w drzwiach Jerry i Grace. Zbliżyła się do balustrady i wskazała palcem na podnóże schodów. Zszedłem na dół po swoją walizkę.
33
Nazajutrz, gdy tylko się obudziliśmy, Laura zaczęła mi opowiadać o Wilburze. Była 9.30 rano, w domu panowała cisza.
– Facet jest milionerem – zaczęła. – Nie daj się zwieść wyglądem tego starego domu. Odziedziczył fortunę po dziadku i ojcu. Obaj wykupili tu dookoła masę gruntów. Grace jest jego dziewczyną, ale daje mu nieźle popalić. I słusznie, bo to kawał skąpego sukinsyna. Lubi opiekować się dziewczynami poznanymi w knajpach, takimi, co nie mają gdzie spać. Oferuje im żarcie i wyro. Nic więcej. Żadnych pieniędzy. No i daje się napić, ale tylko wtedy, kiedy sam pije. A i tak Jerry potrafiła wyrwać od niego trochę grosza. Którejś nocy napalił się na nią, zaczął ją ganiać dookoła stołu, a ona powiedziała mu twardo: „Nie, nie, nie! Nic z tego. Chyba że będziesz mi płacił pięćdziesiąt dolców miesięcznie. Do końca życia”. W końcu podpisał jej jakiś świstek i wiesz, co się okazało? Sąd uznał, że to jest ważne. Musi jej teraz bulić pięćdziesiąt dolców, miesiąc w miesiąc. A w dodatku tak to zostało sformułowane, że po jego śmierci spadkobiercy dalej będą musieli jej płacić.
– Nieźle – zauważyłem.
– Ale i tak jego dziewczyną numer jeden jest Grace.
– A ty?
– Ja to tylko tak… z doskoku. Od niedawna.
– To dobrze. Bo mi się podobasz.
– Naprawdę?
– Żebyś wiedziała.
– Słuchaj teraz: jeśli rano wyjdzie z sypialni w tej swojej żeglarskiej… no wiesz, w tej kapitańskiej czapce, to znaczy, że wyruszamy na morze. Doktor kazał mu kupić jacht. Dla zdrowia.
– Duży jest ten jacht?
– No pewnie. Słuchaj, czy to ty wczoraj pozbierałeś te wszystkie monety z podłogi?
– Tak.
– To niedobrze. Lepiej wziąć część, a część zostawić.
– Chyba masz rację. Powinienem trochę ich z powrotem podrzucić?
– Jak będziesz miał okazję.
Zacząłem właśnie wyłazić z łóżka, żeby się ubrać, gdy do sypialni wpadła Jerry.
– Stoi przed lustrem, przymierza czapkę i ustawia ją pod właściwym kątem. Jedziemy na jacht!
– W porządku, Jerry – powiedziała Laura.
Oboje zaczęliśmy się ubierać. Zdążyliśmy na czas. Wilbur nie odzywał się do nikogo. Męczył go kac. Zeszliśmy za nim po schodach do garażu, w którym stał niewiarygodnie stary samochód. Tak archaiczny, że tylne siedzenie zainstalowane miał w kufrze bagażnika. Grace i Jerry usiadły z przodu obok kierowcy, a ja z Laurą z tyłu, w tej dostawce. Wilbur wyjechał na wstecznym do końca podjazdu, zawrócił, skręcił na południe w Alvarado – i za chwilę byliśmy już w drodze do San Pedro.
– Widziałeś, co za skurwysyn? Ma kaca i nie pije. A jak sam nie pije, to nikomu nie daje pić. Uważaj, żeby nie podpaść – instruowała mnie Laura.
– Cholera jasna! Muszę się czegoś napić.
– Wszyscy się przez niego męczymy – odparła. Wyjęła z torebki pół litra, odkręciła nakrętkę i podała mi flaszkę. – Cały czas sprawdza, co robimy. Widzi nas we wstecznym lusterku. Poczekaj, aż spojrzy, i gdy tylko zacznie patrzyć na drogę, pociągnij sobie z gwinta.
Utkwiłem wzrok we wstecznym lusterku i po chwili zobaczyłem w nim oczy Wilbura. Wyraźnie nas pilnował. W sekundę potem patrzył już na drogę. Walnąłem sobie łyka i od razu poczułem się lepiej. Podałem flaszkę Laurze. Teraz ona czekała, aż w lusterku pojawią się jego oczy. Pojawiły się. Zniknęły. Laura pociągnęła łyk. Coraz przyjemniej nam się jechało. Zanim dotarliśmy do San Pedro, butelka była już pusta. Laura wyjęła z torebki gumę do żucia, ja zapaliłem cygaro i wysiedliśmy z wozu. Gdy pomagałem Laurze wygramolić się z kufra, spódniczka podjechała jej do góry i nagle zobaczyłem długie nogi w nylonach, kolana, szczupłe kostki. Wzięło mnie tak, że musiałem odwrócić wzrok i popatrzyć w stronę wody.
Jacht nazywał się „Oxwill”. Na całej przystani nie było większego jachtu. Podwiozła nas do niego mała motorówka. Weszliśmy na pokład. Wilbur pomachał ręką swoim kolegom żeglarzom i jakimś szczurom portowym, po czym spojrzał na mnie.
– Jak się czujesz? – spytał.
– Wspaniale, Wilbur! Wspaniale… jak imperator.
– Chodź! Pokażę ci coś.
Przeszliśmy na tył łodzi. Wilbur schylił się, szarpnął za jakiś pierścień i odsunął pokrywę luku. Spojrzałem w dół: były tam dwa silniki.
– Chcę ci pokazać, jak się uruchamia silnik pomocniczy, na wypadek gdyby coś nawaliło. To nic trudnego. Potrafię to robić jedną ręką.
Stałem znudzony i patrzyłem, jak Wilbur szarpie za linkę. Skinąłem głową, zapewniłem go, że zrozumiałem o co chodzi, ale okazało się, że na tym nie koniec: musiał mnie jeszcze nauczyć podnoszenia kotwicy i odcumowywania od nabrzeża. I to akurat wtedy, gdy jedyną rzeczą, jakiej potrzebowałem, była następna porcja alkoholu.
Wreszcie, po całej tej krzątaninie, wyruszyliśmy w drogę. Wilbur, w kapitańskiej czapce na głowie, stał za sterem, oblegany przez trójkę dziewcząt.
– Och, Willie! Pozwól mi posterować!
– Willi! Mnie pozwól!
Ja tam nie prosiłem, żeby mi pozwolił. Wcale nie miałem ochoty sterować. Zszedłem z Laurą na dół. Wnętrze przypominało luksusowy apartament hotelowy z kojami zamiast łóżek. Zaniosło nas prosto do lodówki. Była pełna jedzenia i trunków. Stała tam również napoczęta butelka whisky: trzy czwarte litra. Tę właśnie wyciągnęliśmy ze środka. Przyrządziłem porcyjkę z wodą mineralną. Wypiliśmy po jednym. Takie życie wydało mi się całkiem znośne. Laura nastawiła patefon i wysłuchaliśmy czegoś, co nazywało się „Odwrót Napoleona”. Spojrzałem na nią. Radosna, uśmiechnięta, naprawdę ładnie wyglądała. Pochyliłem się ku niej, pocałowałem ją, moja dłoń zaczęła wędrować w górę po jej udzie – i wtedy usłyszałem, że nagle zgasł silnik. Odwróciłem się. Na wiodących w dół schodkach pojawił się Wilbur.
– Wracamy do portu! – rzucił krótko. W tej kapitańskiej czapce wyglądał całkiem groźnie.
– Po co? – spytała Laura.
– Ona znowu wpadła w tę swoją chandrę. Boję się, że wyskoczy za burtę. Nie odzywa się do mnie. Siedzi nieruchomo i patrzy przed siebie. Boję się, że w każdej chwili może rzucić się do oceanu. A przecież ona nie umie pływać.