Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Japońskie dziewczyny nie robią takich rzeczy. Co w ciebie, do licha, wstąpiło?

Stała wsparta o mnie. Zobaczyłem ustawione rzędem pod ścianą kartony z farbami. Powiodłem ją tam i posadziłem delikatnie na tym rzędzie kartonów. Popchnąłem na plecy. Wlazłem na nią, zacząłem ją całować, zadarłem jej sukienkę – i wtedy właśnie nadszedł Danny, jeden z ekspedientów. Danny był prawiczkiem. Wieczorami chodził na kursy plastyczne, w związku z czym w pracy zdarzało mu się przysnąć. Był jednym z tych znawców sztuki, co nie potrafią odróżnić obrazu od rzygowin.

– Co się tu, do cholery, dzieje? – spytał, po czym oddalił się sztywnym krokiem w kierunku sklepu.

Bud zawezwał mnie następnego dnia do biura.

– Wiesz, ją też zmuszeni byliśmy zwolnić.

– To nie była jej wina.

– Widziano ją z tobą na zapleczu.

– Owszem. Ale to ja ją namówiłem.

– Zgodnie z tym, co mówi Danny, zachowywała się ulegle.

– A cóż może wiedzieć Danny o uległości? Jedyna rzecz, jakiej w życiu ulegał, to własna ręka.

– Widział was.

– Co widział? Nawet jej majtek nie zdjąłem.

– To jest dom handlowy.

– I dlatego jest tu Mary Lou.

– Zatrudniłem cię, ponieważ sądziłem, że jesteś odpowiedzialnym pracownikiem.

– Serdeczne dzięki. A skończyło się na tym, że zostałem wylany z pracy za usiłowanie wydymania skośnookiej squaw z felerną lewą nogą na kartonach ze stu sześćdziesięcioma litrami lakieru samochodowego – który to lakier, nawiasem mówiąc, sprzedajecie Wydziałowi Sztuk Pięknych Koledżu Miejskiego Los Angeles jako autentyk. Powinienem zgłosić to do Biura Ochrony Konsumenta.

– Mam dla ciebie czek. Jesteś załatwiony.

– Dobra. Spotkamy się na torze w Santa Anita.

– Jasne.

Sprawdziłem sumę. Zapłacił mi dodatkowo za jedną dniówkę. Uścisnęliśmy sobie dłonie i wyszedłem.

81

Następna robota również nie potrwała długo. Taki trochę dłuższy przystanek w podróży. Była to mała firma specjalizująca się w handlu hurtowym gwiazdkowymi bibelotami, takimi jak światełka, łańcuchy, Święte Mikołaje, papierowe choinki i cała reszta. Przy przyjęciu do pracy zostałem uprzedzony, że będą zmuszeni mnie zwolnić w przededniu Święta Dziękczynienia, gdyż po tym święcie handel towarami gwiazdkowymi całkowicie zamiera. Prócz mnie na tych samych warunkach zatrudniono jeszcze pięć osób. Nazywano nas „pracownikami magazynowymi”, a nasza robota sprowadzała się głównie do załadowywania i rozładowywania ciężarówek. Warto dodać, że „pracownik magazynowy” to facet, który wiele czasu spędza stojąc bezczynnie z wetkniętym w usta papierosem, w stanie ni to snu, ni to letargu. Cała nasza szóstka nie dotrwała jednak do Święta Dziękczynienia. Codziennie chodziliśmy do pobliskiego baru na lunch. To ja wpadłem na ten pomysł. Nasze biesiady trwały coraz dłużej, aż któregoś popołudnia po prostu nie wróciliśmy do magazynu. Następnego ranka, jak na grzecznych chłopców przystało, stawiliśmy się w komplecie do roboty – i wtedy powiedziano nam, że nie jesteśmy już potrzebni.

– No cóż, muszę przyjąć cała nową załogę – stwierdził kierownik.

– I wylać ją na Święto Dziękczynienia – zauważył jeden z nas.

– Słuchajcie, chłopcy – zwrócił się do nas kierownik. – Chcecie przepracować jeszcze jeden dzień?

– Po to, żeby miał pan czas znaleźć naszych następców? – spytał któryś z chłopaków.

– Jak chcecie. Możecie robić, możecie iść – uciął kierownik.

Woleliśmy robić. I robiliśmy przez cały dzień, śmiejąc się jak cholera, podrzucając w powietrze kartony. A potem, podjąwszy ostatnią wypłatę, wróciliśmy do naszych wynajętych pokoi i do naszych pijanych kobiet.

82

Była to kolejna montownia osprzętu do świetlówek: Honey – beam Company. Większość kartonów miała półtora metra długości i po zapakowaniu ważyła sporo. Pracowaliśmy dziesięć godzin dziennie. Procedura była całkiem prosta: szło się na linię montażową, odbierało swoje części, przynosiło z powrotem i pakowało. Pracowali tam prawie sami Meksykanie i czarni. Czarni oskarżali mnie o to, że mam niewyparzony język, i postanowili mnie reedukować. Meksykanie stali z boku i spokojnie się temu przyglądali. Każdego dnia musiałem staczać bitwę, broniąc zarówno swego życia, jak i tego, by dotrzymać kroku ich najlepszemu pakowaczowi, Monty'emu. Reedukowali mnie. od rana do nocy.

– Hej, chłopcze! Chodź no tu! Chcę z tobą pogadać.

To był mały Eddie. Mały Eddie szczególnie w tym celował.

Nie odpowiedziałem.

– Chłopcze! Mówię do ciebie!

– Eddie! Wsadź se w dupę dźwignię od lewarka i zaśpiewaj Old Man River.

– Skąd masz te dzioby na ryju, biały chłopcze? Przysnąłeś i upadłeś na świder?

– A ty skąd masz tę bliznę na dolnej wardze? Twój narzeczony przywiązał sobie brzytwę do kutasa?

W czasie przerwy wyszedłem na dwór, żeby dać sobie po razie z jednym takim, co go nazywali Duży Anioł. Spuścił mi manto, ale ja również parę razy go trafiłem, nie wpadłem w panikę i nie podałem tyłu. Wiedziałem, że Duży Anioł może na tę próbę reedukacji poświęcić co najwyżej dziesięć minut – i to mi pomogło. Najbardziej obolałe miałem oko. Wsadził mi w nie kciuk. Wracaliśmy razem do hali, dysząc i posapując.

– Fachura to ty nie jesteś – powiedział.

– Spróbuj się ze mną, gdy nie będę miał kaca. Od razu cię wymiotę z podwórka.

– Dobra – podchwycił skwapliwie. – Przyjdź któregoś dnia świeży jak skowronek, to spróbujemy jeszcze raz.

Od razu postanowiłem, że świeży jak skowronek na pewno tu nigdy nie przyjdę.

Brygadzista nazywał się Morris. Wiało od niego jakąś potworną beznadzieją. Zupełnie jakby był cały z drewna. Starałem się rozmawiać z nim jedynie wtedy, gdy już naprawdę musiałem. Będąc synem właściciela, próbował uprzednio zrobić karierę jako handlowiec gdzieś poza firmą, ale mu się nie udało i wzięli go tu z powrotem. Podszedł do mnie.

– Co ci się stało w okol Jest całe czerwone.

– Przechodziłem pod palmą i jakiś czarny ptaszek mnie zaatakował. Chyba to był kos.

– Udziobał cię w oko?

– Udziobał.

Morris odszedł. Za ciasne w kroku spodnie wrzynały mu się w tyłek…

Najlepsze momenty zdarzały się wtedy, gdy montaż za nami nie nadążał. Można było sobie postać, poczekać. Na montażu pracowały prawie same młode Meksykanki, ciemnookie dziewczyny o pięknej cerze, ubrane w obcisłe dżinsy i obcisłe sweterki, z tanimi, jaskrawymi kolczykami w uszach. Były takie młode i zdrowe, sprawne i wyluzowane. Pracowały bardzo przyzwoicie i tylko od czasu do czasu któraś z nich podnosiła wzrok znad roboty, mówiła coś, po czym następowały wybuchy śmiechu, ukradkowe spojrzenia – a ja patrzyłem na nie, takie roześmiane, wystrojone w te obcisłe dżinsy, sweterki, i myślałem, że gdybym mógł spędzić najbliższą noc z którąś z nich, to cały ten syf byłby dla mnie znacznie łatwiejszy do zniesienia. Każdy z nas myślał to samo. I wszystkim było żal, że każda z nich należy do kogoś innego. A tak naprawdę, jakież to miało, do cholery, znaczenie? Żadne. Wiadomo było przecież, że za piętnaście lat upasą się do dziewięćdziesięciu kilo, a piękne to będą ich córki.

Kupiłem sobie ośmioletni samochód i przepracowałem tam jeszcze cały grudzień. Właśnie w grudniu, dwudziestego czwartego, w zakładzie zorganizowano świąteczne przyjęcie. Miało być picie, jedzenie, tańce, muzyka. Nie lubiłem takich imprez. Nie umiałem tańczyć, ludzie mnie przerażali. Szczególnie ludzie na przyjęciach. Usiłowali być wtedy seksowni, dowcipni i weseli, i chociaż mieli nadzieję, że dobrze wypadną w tej roli, było na odwrót. Wcale im to nie wychodziło, a im bardziej się starali, tym rezultat był gorszy.

Dlatego też gdy Jane przytuliła się do mnie i powiedziała: „Na chuj tam będziesz szedł? Zostań w domu, upijemy się we dwójkę”, przystałem na to bez większych oporów.

36
{"b":"122976","o":1}