Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Rzuciłem monety wysoko ponad tłum. Skakali do góry, padali na ziemię, pruły się ubrania, sypały przekleństwa, ktoś krzyknął przeraźliwie, wywiązało się kilka bójek na pięści. Wreszcie czterech szczęściarzy, jeden po drugim, wystąpiło naprzód. Każdy z nich dyszał ciężko, ściskając w dłoni pieniążek. Wydałem im karty pracy i gestem ręki odprawiłem ich do stołówki dla pracowników, gdzie mieli najpierw zostać nakarmieni. Pozostali włóczędzy oddalali się powoli rampą, zeskoczyli z niej i odeszli alejką na bezludne pustkowia niedzielnego śródmieścia Los Angeles.

85

Niedziele były najlepsze, ponieważ nikt nie stał mi nad głową, i wkrótce zacząłem brać ze sobą półlitrową butelkę whisky, żeby lepiej nam się pracowało we dwójkę. Niestety pewnego razu, po jakiejś ciężkiej nocnej popijawie, butelka spłatała mi figla: film mi się urwał. Po powrocie do domu pamiętałem mgliście fragmenty jakichś odbiegających od rutyny działań, w jakie się tego wieczoru angażowałem, ale jak było naprawdę, nie byłem w stanie sobie przypomnieć. Następnego ranka, przed pójściem do pracy, opowiedziałem o tym Jane.

– Obawiam się, że mam przejebane. Ale może jestem przewrażliwiony.

Wszedłem do budynku, zatrzymałem się przed zegarem kontrolnym, sięgnąłem do przegródki po moją kartę zegarową i stwierdziłem, że jej tam nie ma. Odwróciłem się i powędrowałem do owej starszej pani, która prowadziła dział zatrudnienia. Gdy tylko mnie ujrzała, zrobiła taką minę, jakby była zdenerwowana.

– Pani Farrington! Moja karta zegarowa gdzieś się zapodziała.

– Henry! Zawsze cię uważałam za takiego miłego chłopca.

– Tak?

– Nie pamiętasz, coś tu nawyprawiał, prawda? – spytała, rozglądając się nerwowo dokoła.

– Nie, proszę pani.

– Byłeś kompletnie pijany. Zapędziłeś pana Pelvingtona do męskiej szatni i nie pozwoliłeś mu z niej wyjść. Trzymałeś go tam przez pół godziny. Jak więźnia.

– Trzymałem?

– Nie pozwoliłeś mu stamtąd wyjść.

– A kim on jest?

– Zastępcą dyrektora hotelu.

– I co jeszcze takiego zrobiłem?

– Pouczałeś go, jak ma prowadzić ten hotel. Pan Pelvington pracuje w interesie hotelowym od trzydziestu lat. Sugerowałeś, że prostytutki należy rejestrować wyłącznie na pierwszym piętrze. I poddawać badaniom lekarskim. No, wie pan, panie Chinaski! W naszym hotelu nie ma żadnych prostytutek.

– Ach, oczywiście, pani Pelvington.

– Farrington.

– Pani Farrington.

– Powiedziałeś również panu wicedyrektorowi, że na rampie powinno pracować dwóch ludzi, a nie dziesięciu, i że kradzieże zmniejszyłyby się znacznie, gdyby każdy z zatrudnionych dostawał codziennie jednego żywego homara, którego mógłby zabrać do domu na kolację w specjalnie skonstruowanej klatce, umożliwiającej przewóz tych stworzeń tramwajami i autobusami.

– Ma pani niezwykłe poczucie humoru, pani Farrington.

– Nasz ochroniarz nie był w stanie zmusić cię do tego, abyś odczepił się od pana Pelvingtona. Podarłeś mu płaszcz. Ustąpiłeś dopiero wtedy, gdy wezwaliśmy policję.

– Należy domniemywać, że zostałem zwolniony…

– Pańskie domniemanie jest słuszne, panie Chinaski.

Wyszedłem na dwór, stanąłem za stertą skrzynek i upewniwszy się, że pani Farrington nie patrzy w moją stronę, ruszyłem prosto do stołówki dla pracowników. Nadal miałem kartę żywieniową. Mogłem więc przynajmniej zjeść ostatni dobry posiłek. Jedzenie dawali nam prawie tak samo dobre jak to, które przyrządzano dla gości, a w dodatku porcje były znacznie większe. Ściskając w dłoni kartę, wszedłem do stołówki, wziąłem tacę, nóż, widelec, kubek i kilka serwetek. Zbliżyłem się do kontuaru. I wtedy to właśnie zauważyłem tę wywieszkę. Na ścianie, za kontuarem, wisiał kawałek białej tektury, z nagryzmolonym wielkimi, koślawymi literami tekstem:

NIE WYDAWAĆ JEDZENIA HENRY'EMU CHINASKIEMU

Odstawiłem tacę na miejsce. Nikt mnie nie zauważył. Wymknąłem się ze stołówki, przemierzyłem rampę, zeskoczyłem z niej, a kiedy już odchodziłem alejką, z przeciwnej strony nadszedł jakiś włóczęga.

– Masz coś, facet, zajarać? – zaczepił mnie.

– Taak.

Wyjąłem dwa, jeden dla niego, jeden dla siebie. Przypaliłem, najpierw jemu, potem sobie. I rozeszliśmy się, każdy w swoją stronę.

86

Pośredniak Farm Labor Market mieścił się na rogu Piątej i San Pedro. Zgłoszenia przyjmowali o piątej rano. Dotarłem na miejsce, gdy było jeszcze ciemno. Czekała już tam spora grupa mężczyzn. Siedzieli, stali dokoła, skręcali papierosy, prowadzili przyciszone rozmowy. Wszystkie takie miejsca miały ten sam zapach – zastarzałego potu, uryny i taniego wina.

Poprzedniego dnia pomogłem Jane w przeprowadzce. Zainstalowała się u grubego pośrednika od nieruchomości, który mieszkał na Kingsley Drive. Nie chcąc, żeby mnie widział, zostałem na korytarzu – i stamtąd zobaczyłem, jak ją całuje i wprowadza do swego mieszkania. A potem drzwi się za nimi zamknęły. Wracałem stamtąd sam i właśnie wtedy po raz pierwszy zauważyłem, ile na ulicach wala się kawałków papieru i śmieci targanych przez wiatr. Zostaliśmy eksmitowani z mieszkania. Miałem dwa dolary i osiem centów. Jane obiecywała, że będzie czekać, aż nastąpi u mnie jakaś odmiana na lepsze, ale nie bardzo w to wierzyłem. Agent od nieruchomości nazywał się Jim Bemis, miał własne biuro na Alvarado Street i kupę forsy. „Facet jest okropny w łóżku. Nie znoszę, jak mnie pierdoli” – mówiła Jane. Pomyślałem sobie, że jemu teraz pewnie mówi to samo o mnie.

Pomarańcze i pomidory leżące w skrzynkach najwyraźniej można sobie było brać za darmo. Wziąłem pomarańczę, przegryzłem skórkę, rozchyliłem ją i wyssałem miąższ. Po utracie pracy w hotelu byłem przez pewien czas na zasiłku dla bezrobotnych, ale już się to urwało.

Podszedł do mnie jakiś facet około czterdziestki. Wyglądał, jakby miał ufarbowane włosy, choć to, co miał na głowie, nie przypominało właściwie ludzkich włosów, raczej kłąb nici. Z góry padało na niego ostre światło z podwieszonej u sufitu żarówki. Twarz pokrytą miał brunatnymi brodawkami, które skupiły się głównie wokół ust. Z brodawek wyrastały czarne włoski. Jeden albo dwa z każdej z nich.

– Jak leci? – spytał.

– W porządku.

– Chciałbyś, żeby ci obciągnąć lachę?

– Raczej nie.

– Człowieku! Wiesz, jaki jestem napalony? Mogę ci naprawdę wygodzie. Znam się na tej robocie.

– Słuchaj, facet… Przykro mi, ale nie jestem w nastroju.

Odszedł, wyraźnie niezadowolony. Rozejrzałem się dokoła. W sporej salce czekało pięćdziesięciu mężczyzn. Prócz nich było tam jeszcze z dziesięciu czy dwunastu urzędników. Siedzieli przy biurkach, łazili po biurze, palili papierosy. Wyglądali na bardziej strapionych i przegranych niż ta banda obiboków, stanowiąca ich klientelę. Urzędników odzielała od nas przegroda z gęstej drucianej siatki, rozpostartej od sufitu do podłogi. Ktoś pomalował ją na żółto. Bardzo niewyrazista była to żółć.

W drucianym przepierzeniu znajdowało się oszklone okienko i kiedy urzędnik zmuszony był obsłużyć któregoś z meneli, otwierał je ze skobelka i uchylał. Gdy natomiast chciał zająć się swymi papierami, zatrzaskiwał je i zamykał od wewnątrz. Za każdym razem wywoływało to odpływ nadziei. Każde uchylenie okienka wyrywało nas z letargu – ten, któremu się poszczęściło, zwiększał szanse pozostałych; natomiast ilekroć okienko się zatrzaskiwało, nadzieja gasła. Pozostawaliśmy wówczas sami i mogliśmy co najwyżej przyglądać się sobie nawzajem.

Na tylnej ścianie, za żółtym przepierzeniem i za urzędnikami, wisiało sześć czarnych tablic. Na półeczkach, pod tablicami, leżały kawałki białej kredy i gąbki do wycierania. Zupełnie jak w szkole podstawowej. Pięć tablic wytarto, lecz mimo to nadal można było na nich dostrzec widmowe ślady poprzednich komunikatów już dawno komuś przydzielonych, przepadłych dla ans na zawsze. Na szóstej tablicy widniał anons:

38
{"b":"122976","o":1}